Relacja z biegu Beskidy Ultra Trail 2021 rozgrywającego się w 3 tygodnie po 'chudym’. Startowałem z zamiarem przelecenia setki, w trakcie wyrypy podejmuję decyzję o skróceniu (zgodnie z regulaminem) trasy i finalnie przebiegam 75km.

Po jaką cholerę chcesz się tak kurna oszczędzać?

Może po taką, że jeszcze 3 tygodnie temu zastanawiałem się czy w ogóle będę w stanie przyjechać i wystartować w Beskidy Ultra Trail? Czy mam wystarczająco dużo czasu, by wyciszyć kontuzję i odpalić na najbardziej oczekiwanej przeze mnie biegowej imprezie tego roku?

Wiem, że decyzję o tym ile kilometrów nabiegam jutro w tych górach powinienem podjąć teraz, w przeddzień startu, w przeciwnym razie, będąc na trasie, to ja dobrze wiem, co wybiorę.

Biorę kolejny łyk piwa i.. Do diabła z tym wszystkim! Zeruję browar i podejmuję decyzję. Decyzję o pójściu spać.

Kiedy dzwoni budzik leżę już z otwartymi oczami. Wstaję, robię kawę, ubieram się i pakuję. Chwilę po trzeciej muszę wyjść z pokoju – na miejsce startu mam kawałek, a po co mam się spieszyć?

Wychodzę, spotykam innych biegaczy, idziemy przez Szczyrk rozprawiając o czekającej nas za chwilę przygodzie. Mijamy disco – jest po trzeciej nad ranem, a przed lokalem całkiem spory tłumek. To są prawdziwe kozaki – my dopiero wstaliśmy i idziemy na swoją imprezę, ich trwa już od dobrych kilku godzin.

Dochodzimy na płytę amfiteatru i zaczyna dziać się magia. Z ciemności nocy, światła gwiazd i ciepła ludzkich oddechów tkamy najpiękniejszą sieć. Pajęczynę w którą za chwilę złapiemy własne serca.

Trzy.. dwa.. jeden.. START!

Osnuci dymem rac, zagrzewani oklaskami kibiców i prowadzeni przez capo di tutti capi znanego szerzej jako Ojciec Dyrektor przebiegamy linię mety i zaczynamy biec za autem, które zaprowadzi nas na skraj asfaltu. Tam żegnamy się z Michałem, obiecując sobie spotkanie na mecie za kilkanaście czy dwadzieścia kilka godzin (harpagany ze sto czterdziestki mają na pokonanie tego dystansu ponad trzydzieści, ale oni są loco). Wbijamy bagnety w ziemię i zaczynami wspin w kierunku Klimczoka.

Byliście kiedyś w górach na moment przed wschodem słońca? Kiedy szczyty na widnokręgu oblewają się krwawą poświatą, a doliny toną we mgle czas staje w miejscu. Zatrzymuję się na zbiegu i na moment zapominam o wszystkim – o tych wszystkich podejściach i zbiegach, o czekającej mnie trasie i w ogóle o całej tej wyrypie. Kilkanaście godzin później mam powiedzieć, że na zbiegu z Klimczoka nie dało się biegać. Trzeba było stać i patrzeć.

Zbiegam do Bystrej gdzie zgodnie z niezmiennym od lat planem stoi pierwszy punkt odżywczy. Przebiegam obok, a na pytanie Michała (zgadza się, ten gość jest wszędzie!) czy chwytam coś do picia względnie jedzenia kiwam przecząco głową. Tankowanie zakładam w Wapiennicy (29 kilometr trasy), a szamę mam – kilka batonów w plecaku które lepiej zjeść niż nosić.

Zaczyna się podejście pod Kozią Górę gdzie kawałek za schroniskiem znowu staję i focę przepiękny, skąpany w promieniach słońca, krajobraz beskidzkich gór. Później droga wiedzie w dół, w górę i do podnóża Szyndzielni. To tutaj nastąpi pierwsze oczyszczenie – szlak, a właściwie ścieżka poza szlakiem, prowadzi wzdłuż słupów kolejki. Wpinam dłonie w paski kijów i zaczynam marszrutę na szczyt.

Doganiamy się nawzajem. Pod tę górę nikt nie ma mocnego tempa, wolniejsi puszczają szybszych, a ja idę rozprawiając z poznanym chwilę wcześniej kumplem. Rozmawiamy, bo choć podejście pozbawia oddechu to czas i droga szybciej mija. W połowie staję, oglądam się za siebie i wzdycham ciężko opanowując chęć sięgnięcia po telefon. Żadne zdjęcie nie odda nachylenia tej sztajchy.

Kiedy wchodzimy na szczyt idę na pamięć. Skręt w prawo, potem w lewo, przy płocie i znowu w dół. Zbiegamy do Dębowca, by podejść na Cyberniok i puścić nogi lecąc w kierunku punktu w Wapienicy. Tutaj już zrzucam plecak, tankuję wodę i kolę, zdejmuję cienką kurtkę, a czołówkę zamieniam na czapeczkę. Pakuję sobie w twarz kilka ciastek i ruszam dalej, w kierunku górki bez nazwy.

Na zbiegu (biegnę sam) zamyślam się i nie zauważam taśmy i odbicia w lewo. Wpadam na asfalt i biegnę rozkoszując się łatwymi metrami. Po chwili jednak przypominam sobie, że tutaj nie powinno być asfaltu, przynajmniej nie takiego do biegania. Rozglądam się za współbiegaczami, wzrokiem wypatruję taśm znaczących drogę. Nic. Spoglądam na zegarek – okej, jeszcze 200 metrów w dół i jak nie znajdę oznakowania zawracam. Dobiegam do turystów idących pod górę i pytam skąd idą. ‘Z parkingu’ słyszę w odpowiedzi i już wiem, że jestem w dupie. Odpalam tracka, ale zanim telefon znajdzie sygnał mija kilka minut; kręcę się w kółko szukając zasięgu, w końcu jest! Widzę, że zbiegłem z trasy, że ominąłem delikatne odbicie.. Cholera jasna! Odwracam się na pięcie i zaczynam podbiegać w kierunku ostatniej widzianej taśmy.

Dobiegam do przeoczonego skrętu, wbijam w szlak i patrzę na piętrzącą się górę. Stołów. Towarzysz dobrej doli mija mnie i uśmiecha się komentując moją pomyłkę, bieg pod górę i czekające mnie podejście. ‘Nic nie szkodzi’ odpowiadam, ‘przynajmniej dogrzałem mięśnie przed tą górką’. Drugi raz tego dnia zaplatam paski wokół przegubów dłoni, naciągam pośladkowe, rozciągam łydki i wgryzam się w strome podejście. Czeka mnie prawie 2km podejścia w poziomie i jakieś pół w pionie – dla takich właśnie przyjemności tu przyjechałem!

Mniej więcej w tym samym czasie podejmuję decyzję o skróceniu trasy. Do tej pory wciąż zadaję sobie pytania, rozważam dystans, sprawdzam stan techniczny kierując myśli w prawą nogę i mentalnie macając punkty spustowe. Boli? Zakłuło? A może tylko mi się wydawało? Ciąć na trzy czwarte czy lecieć całą setkę? Wiem, że jeśli nie postanowię skrócić i dobiegnę do Salmopolu to tam dam się porwać przygodzie i pod Malinowską Skałą skręcę w prawo lecąc w kierunku Baraniej. Rozsądek mówi, żeby nie ryzykować kontuzją i bolesnym marszem bez możliwości kontynuowania biegu, ale głos rozsądku zwyczajowo ustępuje nie leczonemu pierdolcowi na punkcie górskich szlaków. Postanawiam zawczasu dać do pieca na tyle mocno, by będąc w miejscu podjęcia decyzji zrozumieć, że jestem złachany odpowiednio, by lecieć krótszą trasę. Mimo, że idziemy mocno pod górę ja przyspieszam i zaczynam wyprzedzać odrabiając stratę nabudowaną zejściem ze szlaku.

Później w kierunku Przykrej i dalej na Błotną Górę (Błatnia). Ten odcinek znam dość dobrze łącznie ze zbiegiem do Brennej – jeszcze w lipcu, w ramach samotnego wybiegania robiłem te szlaki, tyle, że w drugą stronę. Lecę w dół z mocnym postanowieniem nadrabiania na punktach straconego czasu – żadnej kawki czy ciepłej michy, tankowanie, kilka ciastek i w drogę!

Wbiegam do Brennej i lecę w kierunku punktu ślepiąc na czekające mnie podejście pod Stary Groń. Wracają wspomnienia, zaraz, który to był rok?

Jeśli do tego miejsca czujesz się dobrze to znaczy, że zło pierdolnie znienacka.
– jedno z haseł na punkcie odżywczym w Brennej

Wpadam na punkt żywieniowy i z pewną ulgą ‘witam’ kilka znajomych twarzy, które wyprzedziłem na zbiegu do Wapienicy, a następnie zgubiłem myląc trasę na chwilę przed podejściem na Stołów. Zgodnie z daną sobie obietnicą na punkcie nie ma leżakowania; wprawdzie odkąd pamiętam zawsze dawałem sobie tutaj chwilę, choćby po to, by się napić kawy, ale też odkąd pamiętam nie gubiłem oznaczeń, nie biegałem pod górę, a trasy zwyczajowo robiłem dłuższe.

Czyli szybka akcja: W zaimprowizowany bidon leję kolę, niemal duszkiem wypijam półlitrową działkę cukru i proszę o repetę. Zakręcam, siadam dosłownie na minutę, by poprawić sznurowanie buta po czym chowam słodką szprycę, chwytam w dłoń kilka ciastek i żegnając przemiłych wolo ruszam w kierunku mostka. Płot mijam z prawej i żwawym marszem, wspierając się na kijach, zaczynam podchodzić pod Stary Groń.

Z tyłu słyszę głosy, obracam się i widzę znajomą gębę – z nim, jeszcze po nocy, zaczynałem całą tę przygodę. Rozmawiamy chwile, ustalamy ile do kolejnego punktu, wymieniamy się planami na resztę kilometrów (gościu ma w planach lecieć sto czterdzieści) i napieramy w kierunku szczytu i dalej, na Przełęcz Salmopolską.

Po podejściu na Stary Groń szlak na powrót staje się biegalny. Nie powiem, że jest płasko – trasy BUTa nie dają takich prezentów – prowadzi przez łąki i rzadkie drzewa to wznosząc się, to opadając. Ten kawałek też znam – biegałem tędy w tym roku przynajmniej dwa razy, zawsze w drugą stronę. Biegniemy wolno, ja zatrzymuję się czasem, by pstryknąć jakąś fotkę i lecę dalej. Za chwilę na przełęczy poinformuję obsługę pomiaru czasu o zmianie trasy, ostatni raz zaleję bukłak wodą i ruszę na ostatni etap przygody.

Czuje się lekko z podjętą jakiś czas temu decyzją. Nie chodzi o to, że cieszę się z faktu zakończenia biegu wcześniej niż zamierzałem, bynajmniej, ale sam fakt podjęcia świadomej decyzji podyktowanej chłodną kalkulacją – na przekór głodowi ultra – raduje i uskrzydla. Jak mam się za kilka godzin przekonać decyzja okazała się słuszna.

Wpadam na Przełęcz Salmopol, przebiegam przez matę pomiaru czasu i zgłaszam skrócenie trasy. Zaraz za mną wpada kolejny zawodnik i z miejsca melduje to samo. ‘Stary, od trzydziestego kaema skurcze nie dają mi żyć!’ Kiwam głową za zrozumieniem i idę szybkim krokiem w kierunku punktu odżywczego.

Zrzucam plecak i na szybko organizuję płyny. Woda w bukłak – jest. Kola w bidon – jest. Przełożyć batony do bocznych kieszonek – zrobione. Odmawiam sobie makaronu i gardzę ciepłą pyrą, a zamiast tego, po swojemu, pakuję w twarz słodkie ciastka w czekoladowej polewie. Te z białym lukrem zabieram ze sobą i ruszam w kierunku Malinowa.

Znam to podejście (jak w sumie wszystkie) więc wiem ile będę podchodził. W górach wiedza o tym ile masz do zrobienia na danym podejściu w pionie jest bardziej przydatna niż dystans który musisz przelecieć w poziomie; jeśli wiesz kiedy szlak zacznie opadać łatwiej Tobie rozłożyć siły i nadepnąć w odpowiednim momencie. Przyciśniesz za szybko – złachasz się niepotrzebnie. Wprawdzie to ostatni odcinek trasy, ale nie zmienia to faktu, że do mety jeszcze dobrze ponad 20 sytych, górskich, kilometrów.

Idę rozprawiając chwilę z napotkaną koleżanką. Leci pięćdziesiątkę, zgubiła się na samym początku i dołożyła ‘kilka’ metrów, wkurza się na trasę i na siebie. Ja uśmiecham się pod nosem i próbuję tłumaczyć. W górach tak się czasem zdarza – mało to przyjemne, bo rwiemy minuty na dobrych decyzjach, a tracimy kilka razy więcej na błędach – ale jak się zdarzy to bierzemy to na chłodno. Można podbiec kilometr czy dwa, ale nie warto lecieć z pianą na ustach, bo w pewnym momencie przyjdzie za to zapłacić. Słono, dosłownie, bo potem, a czasem i łzami.

Urywam się kilka minut później i lecę w dół. Na tym odcinku wymieniamy się z Magdą kilka razy, do rozejścia tras dobiegamy razem. Patrzę w prawo, tam gdzie odchodzi dłuższa, strząsam ostatnie głupie myśli (a może jednak trzeba było pobiec setkę) i lecę prosto w kierunku Ostrego.

Na jednym ze zbiegów dogania mnie Piotrek. Kojarzę gościa z początku trasy, rzut oka i widzę, że szlak potraktował go mniej łaskawie – prawe kolano ma ciasno obandażowane (właśnie na takie sytuacje w wyposażeniu obowiązkowym jest bandaż elastyczny). Krótka wymiana zdań i już wiem: Na płaskim przed samą przełęczą jeden zły krok, obluzowany kamień, strzał w kolanie i cały wypad pod znakiem zapytania. Piotrek jednak nie zwykł odpuszczać – zaciska zęby i leci póki może. Jak się okaże później, z pokruszonym szkliwem i pogryzionymi wargami (no dobra, nie oglądałem mu zębów) doleci do mety w Szczyrku.

Na razie biegniemy. W górę, w dół, szlak stromieje, wypłaszcza i opada, aż dolatujemy do asfaltu. Jeszcze kilkaset metrów, może kilometr i po prawej ostatni punkt na naszej trasie. Ostre.

Tutaj słowo komentarza – zbieganie z dłuższej trasy, z Magurki Radziechowskiej, do Ostrego to droga przez mękę. Kamienisty zbieg pełen obluzowanych okruchów skalnych to bodaj najbardziej wkurzający odcinek trasy, zwłaszcza, że w nogach masz wtedy dobre 85 kilometrów. Zlatując do Ostrego ‘na krótko’ całość robisz komfortowo i bez większej historii. Koniec komentarza.

Dopadam punktu i znowu bez zbędnego marnowania czasu. Kola w bidon – wypić – zarepetować – schować na później. Ciastka, garść orzeszków..

‘Kawy się nie napijesz? Dobrą mamy, ziarno dojrzewało na południowych stokach Kolumbii, smagane wschodnią bryzą, osuszane zachodnimi pasatami..’ Rozpuszczalna czibo z nutką dekadencji, w sumie może bym się skusił, ale czas nagli.

‘Może ajrisz kofi? Espreso? Americano?’

‘Daj mi łychy z kolą i będzie si’ – rzucam od niechcenia, ale widząc, że ‘Mały’ odwraca się w kierunku plecaka rzucam pospiesznie ‘stary, żartowałem!’ Uśmiecha się tylko i do dzisiaj nie wiem czy on też żartował czy ‘jesteśmy poważnymi ludźmi, masz życzenie, a ja dobre serce i możliwości.’

Żegnam się z wolo (i z Piotrkiem, który chyba zostanie na punkcie nieco dłużej) i ruszam w dalszą drogę. Przede mną ostateczne katharsis – Skrzyczne niebieskim z Ostrego to długie, bo 4 kilometrowe podejście podczas którego zrobię ponad 700m w pionie. Nie jest tak strome jak Szyndzielnia (i słynna górka w krzakach, ale nie uprzedzajmy faktów), ale długie i na tej trasie robione mając ponad 60 kilometrów w nogach. Ale bierzemy to na spokojnie; wspominałem już, że lubię podchodzić?

Serio. Jeśli w górach mam jakieś mocne strony to właśnie podejścia. Dziewiąty czy dziewięćdziesiąty kilometr, prę pod górę szybko, z lekkością olimpijskiej sztangi i gracją pijanej baletnicy. Nigdy nie umiałem zbiegać, ale gramolić się na szczyty – a i owszem.

Idę. Jeszcze przed krótkim wypłaszczeniem (gdzieś w połowie podejścia) dogania mnie Piotrek. Ma chłop samozaparcie, pytam ile posiedział na punkcie i dowiaduje się, że w sumie to nie posiedział. Bandaż poprawiony i napiera. ‘Boli, ale DNFa nie przyjmę’ rzuca z krzywym uśmiechem. Kawałek płaskiego, zaczynamy truchtać, znowu podejście i puszcza mnie przodem. ‘Leć stary, ja przez tego cholernego kulasa nie utrzymam takiego tempa.’ Zbijamy pionę i ruszam naprzód rzucając przez ramię ‘powodzonka, czekam na mecie z piwem!’

Cisnę, aż oczom moim ukazuje się schron, charakterystyczna wieża na Skrzycznem i po chwili górna stacja kolejki. Zaczynam zbiegać trzymając się prawej strony i wbijam w niebieski szlak prowadzący w dół ciasną ścieżką. Czasem jest dość biegalnie, czasem w ogóle; po dłuższej chwili truchtam powoli jakimś korytkiem zastanawiając się czy i jak tutaj w ogóle można się rozpędzić. Wpadam w las, dogania mnie Magda i lecimy chwilę razem po to tylko by za moment drugi raz tego dnia zgubić oznaczenie. Staję, rozglądam się, przypominam sobie ostatnie metry i wiem, że za dużo nie mogliśmy nadłożyć. Rzucam krótkie ‘zawracamy’ i odwracam się na pięcie. Po dwustu, może trzystu metrach znajduję przeoczony skręt i lecę w dół.

Zatrzymuję się. Oznaczeń brak, a tego fragmentu trasy nie znam – dla mnie ten odcinek to nowość. Patrzę na strumień, na krzaki, na wąską i stromą ścieżkę wspinającą się gdzieś ku górze i przypominam sobie rzucone gdzieś na odprawie ‘spokojnie, będą krzaki’. To niby to?

Cholera! Przelatuję po kamieniach nad strumykiem i wgryzam się w niemal pionową, śliską od błota, ścianę. W międzyczasie zaczyna padać, co w oczywisty i niepodważalny sposób dodaje uroku temu podejściu. Idę na palcach hacząc bagnetami i uważając, by się zanadto nie odchylić do tyłu – stromizna tutaj taka, że łatwo poddać się grawitacji i wykopyrtnąć na plecy.

Wiecie co jest najfajniejsze w tym podejściu? Że jest przedostatnie! I nie chodzi mi tutaj, że jeszcze to i następne, i koniec łażenia pod górę, raczej to, że kim trzeba być żeby na sam koniec fundować ludziom takie sztajchy? Mięśnie sklepane jak schabowe, ścięgna napięte jak postronki i stawy przeciekające jak silnik w passacie, a Ty dostajesz ścianę na którą ledwo dają radę się wspiąć okoliczne gąsienice i stonogi! Kim trzeba być ponownie pytam? Podpowiem – Budowniczym Tras, Ojcem Dyrektorem. Michał, stary, jakby to zobaczył Markiz de Sade to bankowo dałby lajka!

Gramolę się, kij za kijem, noga za nogą. Kiedy wchodzę na górę zziajany jak pies sąsiada latający przez godzinę za swoim przykrótkim ogonem krzesam z drewnianych nóg nieco mocy i odpalam maszynę. Zaczynam biec.

Jeszcze podejście pod Stołów, w deszczu, w towarzystwie Natalii z pięćdziesiątki, ale tutaj w sumie bez historii. Dłuży się nieco, ale jest dość komfortowo – do chodzenia, a z rzadka i do podbiegania. W końcu tabliczka i w las, po to, by za chwilę skręcić ostro w lewo zejściem tak stromym, że przydałoby się jabłuszko do zjeżdżania. W sumie, muszę przemyśleć ten pomysł w kolejnych edycjach.

Za chwilę znowu da się zbiegać. Wolno i asekuracyjnie; za sobą słyszę szybkie kroki i schodzę z trasy puszczając szybszą biegaczkę. Rzucam okiem na numer startowy i widzę, że była biegana setka. Tak Panie i Panowie, na kilometr przed metą, skacząc jak kozica, wyprzedza mnie Asia, numer 1 wśród kobiet na dystansie 100 kilometrów, 3 miejsce OPEN.

Podziwiam, ale niezbyt długo, bo meta ciągnie. Wyraźnie słyszę głosy dochodzące mnie z Placu Świętego Jakuba i nagle zaczyna mi się bardzo spieszyć. Na łączkę, na mostek, na metę!

Wybiegam z lasu i puszczam nogi na zbiegu po śliskiej trawie. Za chwilę płyty, beton, drewniany most i rozpędzony, z uśmiechniętą japą, wpadam na metę!

No i tyle wszystkiego, kolejny BUT za mną. Cieszę się z pokonanej trasy i tych wszystkim emocji, które tego dnia stały się moim udziałem; cieszę się i jednocześnie trochę mi smutno, że to już koniec.

Koniec, ale tylko na dzisiaj. Bo przecież, wiem o tym dobrze, za chwilę tu wrócę. Jeśli w życiu nie chodzi o kroki, które robisz tylko ślady, które zostawiasz to mam zamiar wydeptać ich w Beskidach tyle, by te pamiętały mnie na długo po tym jak pójdę sobie z tego świata w cholerę!

Wielkie dzięki i mega piona dla organizatorów Beskidy Ultra Trail! Było jak zwykle – niezwykle!

Ogromy szacun i gorące pozdrowienia dla całej Ekipy i wszystkich wolo. Jesteście beskidzkimi aniołami!

And last (bat not liść) turbo podziękowania dla wszystkich fotografek i fotografów szlajających się po tych górach, w trakcie tych biegów, po to, by fotografować japy tym próżnym ultraskom i ultrasom. Robicie świetną robotę!

Podsumowanie:

W poziomie: 76,9km

W pionie: 4832m

Czas: 15:05:47