’Każdy reżim musi zakładać możliwość wystąpienia nieprzewidywalnego. Jeśli przygotujesz się wyłącznie na jeden scenariusz, nie przetrwasz zmieniających się okoliczności prawdziwej gry.’

– Tim S. Grover

Legenda głosi, że za każdym razem kiedy nie kończę biegu bóg zabija kotka. A ja strasznie lubię koty!

Sprawa wyglądała mnie więcej tak: W minioną sobotę (12.08.2023 – przyp. autora) pobiegłem sobie Chudego (bieg górski poprowadzony ścieżkami i szlakami turystycznymi Beskidu Żywieckiego). Mówcie mi Pierwszy Roztropny bowiem decyzja o wyjeździe do Rajczy i starcie w biegu podyktowana była nie tyle ultramaratońskim przygotowaniem, co względami praktycznymi – bieg opłacony, nocleg zarezerwowany, znajomi (!) umówieni więc dlaczego nie? Może dlatego, że od kilku miesięcy kopie się z kontuzją stopy? Też mi powód!

Kopanie się ze stopą ma ten minus, że co jak co, ale stopa potrafi skopać tyłek. Wiecie pewnie o czym mówię, bo PRZECIEŻ MACIE TAKĄ SAMĄ!

Do rzeczy – do biegu byłem zrobiony jak nikt inny. W przeddzień startu pogadaliśmy krzynę z kumplem i okazało się, że przygotowania zapiąłem na ostatni guzik.

– Krzysiek, podsumujmy: Boli Cię noga, masz nowe buty, plecak którego nie zdążyłeś wypróbować i nówka sztuka kije – co może pójść nie tak?

– Znam trasę.

Aha, okej. Czyli wszystko będzie dobrze.

Dla niezorientowanych tytułem wstępu – czym jest górskie ultra?

Wstajesz w środku nocy (start o czwartej zero zero), wbijasz się w przykrótkie łachy (na dworze jakieś 10 stopni) i udajesz się na linię startu. Tam próbujesz wmówić sobie, że wszystko będzie dobrze po to, by po finalnym odliczaniu zacząć biec. I tak sobie biegniesz. Po górach. Jakieś kilka lub, jak dobrze pójdzie, kilkanaście godzin. Zapomniałem dodać, że na trasie masz jedno, góra dwa miejsca, gdzie możesz uzupełnić płyny i okazjonalnie zeżreć jakieś ciastko, a po kilku godzinach od startu zaczynasz się rozpływać w przedpołudniowym żarze i tęsknić za nocą i chłodem. Brzmi interesująco? Wiedziałem!

Wystartowaliśmy cztery po czwartej żeby uniknąć czołówki z pociągiem (trasa przecina tory kolejowe) i rura. Moja wyglądała mniej więcej tak, że po pierwszych 20 kilometrach po raz pierwszy próbowałem odkręcić stopę – wykombinowałem sobie, że jak cisnę ją w krzaki i odbiegnę wystarczająco daleko to przestanę czuć, że boli. Operacja się nie udała, pacjent został z nogą i trzeba było mi podjąć decyzję, co dalej. Schodzenie z trasy jest nieco bez sensu – 20 nabiegane, musiałbym wracać kolejne 20, potem dobiec do Ujsoł (tam była budka z piw… znaczy meta tam była) czyli mamy 46 kilometrów. Krótsza trasa to 53 więc tylko o 7 więcej zatem biegnij i ciesz się przygodą! Właśnie w tym momencie zdrowy rozsądek obraził się na mnie i poszedł spiskować z prawą nerką.

No ale jak pomyślałem tak zrobiłem (jeszcze sobie w głowie piątki przybijałem – cóż za doskonały pomysł). Byle do Przegibka (Przełęcz Przegibek czyli punkt żywieniowy), a stamtąd już jest tak blisko, że można się czołgać, a i tak człowiek zdąży. W międzyczasie wrócił do mnie rozsądek i próbował przekonywać, że może na tym punkcie zostanę, nawet piwo mi obiecał. Kopnąłem go zdrową stopą i gdy dotarłem do plenerowej stołówki uzupełniłem tylko wodę i chwyciłem kawałek słodkiej buły. Dalej strategią Króla Juliana – ‘a teraz szybko zanim dotrze do nas, że to kompletnie bez sensu’ – wyjść z punktu i ruszyć dalej. Plan wydawał się doskonały więc ruszyłem w kierunku Wielkiej Rycerzowej – miejsca, gdzie zawodnicy wybierają którą trasą pobiegną. Czy pojawiła się myśl, by biec ‘długą’? Jasne, że tak, ale tym razem zdrowy rozsądek wjechał na pełnej petardzie i zagroził strajkiem całkowitym, a ja, o dziwo, postanowiłem go posłuchać. Skręciłem w lewo na ‘pięćdziesiątkę’ i po zbiegu na Przełęcz Kotarz kolejny raz zadumałem się czy ‘warto było szaleć tak, aż do bólu’. No ale z przełęczy do mety jest jakieś siedem z czego przynajmniej pięć w dół, a ja, niczym Kubuś Puchatek, słyszałem jak z oddali wołają mnie garnczki miodu. No dobra, to nie miód wołał.

Zatem ruszaj lokomotywo! Powolutku bowiem zbieganie bez użycia pięt ma ten minus, że łatwo przegrać z grawitacją i paść na twarz, a co jak co, tę akurat mam jedną. W dół, później po płaskim, skręt w lewo, kolejny w prawo i na mostek za którym oklaski, zdjęcia i to zimne, złote i pieniste, co tak uroczo wołało.

I koniec. Dawno nie byłem na mecie tak szybko, a tam znalazłem resztę szpargałów po które tu przyjechałem. Atmosfera mety, kibicowanie, dekoracje najszybszych na trasie i cały wieczór spędzony na pogaduchach ze znajomymi.

Krótka historia, którą Wam opisałem to zapiski z biegu, który rozpocząłem (i ukończyłem – czuję, że to ważne) z kontuzją o której wiem, że jest, ale ani ja, ani tym bardziej kilku fizjo z którymi rozmawiałem, nie wiemy o co tutaj tak naprawdę chodzi. W chwili kiedy piszę te słowa czekam na opis ostatniego badania, które ostatecznie wyjaśni sprawę ew. przeciążeniowych pęknięć czy złamać – jeśli kości całe i bez obrzęku szpiku wracam do terapii ruchem i zabiegów. Mam czas do jesieni, potem mus mi wracać na biegowe ścieżki, bo forma sama się nie zrobi, a w 2024 najdłuższy Chudy będzie miał znowu 100km!

PS.1. NIE RÓBCIE TEGO SAMI W DOMU! Bieganie po górach, bieganie ultra to sport który wymaga odpowiedniego przygotowania i znajomości własnego organizmu. Po dobrych ‘kilku’ latach biegania ultra wiem na co mogę sobie pozwolić jednak dla osoby zaczynającej przygodę w górach odpowiednie przygotowanie to podstawa podstaw.

PS.2. Czy będzie kolejne górskie bieganie? Jasne?

PS.3. Czy żona ma rację twierdząc, że nadaję się do tarcia chrzanu, a nie na ultra? Absolutnie nie, ja przecież nie umiem trzeć chrzanu.

PS.4. Czy mam plan na powrót do pełnej sprawności? To zależy. Fizycznej tak. 😉

PS.5. Wspominałem już, że to koniec?

I to byłoby na tyle. Do zobaczenie za rok na chudym albo w dowolnym czasie gdzieś na beskidzkich szlakach.

Zdrówko!

fot. Karolina Krawczyk – fotografia, UltraZajonc