W niedzielę 29 maja napisałem w dzienniczku treningowym notkę, a ostatnie zdanie brzmiało: ‘Nogi niosą, prawa przestaje boleć.’ Prawie dwa tygodnie zajęło mi rozbieganie incydentu, a dzisiaj, kiedy piszę te słowa, jest prawie tak jakby niczego nie było. Czas wracać w góry…

Zanim wrócę po drodze był jeszcze tydzień poprzedni i obecny. Nie napisałem wam bloga na czas, bowiem zwyczajnie go nie starczyło – Ci, którzy mnie znają lub obserwują wiedzą, że skupiałem się na ukończeniu projektu DIETA, CEL, PAL ! i większość czasu i energii inwestowałem właśnie w to. Biegać oczywiście biegałem – rano mało co jest w stanie zburzyć mój porządek dnia – ale na pisanie czy nagrywanie przestrzeni nie było. Skoro teraz piszę to domyślacie się, że już jest.

 

Zastanawiałem się ostatnio jak to jest z tym kilometrażem. Przyczynkiem do tych rozważań było przejrzenie kilku dzienniczków biegaczy, którzy na biegowych ścieżkach spędzają o wiele więcej czasu. Biegają po 400, 450 i więcej jeszcze kilometrów – uklepują asfalt, ślizgają się w błocie, skaczą po kamieniach. Osobiście nigdy chyba nie przebiegłem treningowo więcej niż 350km w miesiącu; na zamknięciu maja mam 280km i to jak na mnie sporo. Nie chodzi o to, że nie mógłbym biegać więcej, ja zwyczajnie nie widzę w tym sensu. Oczywiście każdy ma swoje podejście do treningu, a ja wyznaję zasadę, że w przygotowaniu do górskich ultra bardziej liczą się kilometry w pionie niż w poziomie. Po latach biegania kolejne 10, 20 czy 50 tysięcy kroków po płaskim niewiele wnosi do mojej formy, tylko utrudnia regenerację. W przeszłości bywały lata gdy na trening patrzyłem przez pryzmat wyłącznie przewyższeń i z tego, co pamiętam to były dobre lata. Jeszcze przed wszystkimi przeciążeniowymi kontuzjami.

 

Wracając do rozważań w temacie kilometrażu – 2 lata temu miałem przyjemność biec z kumpelą, która na biegowych ścieżkach kręciła niesamowite dla mnie przebiegi – właśnie 400-500km w miesiącu. Zderzyliśmy się ze sobą na trzydziestym kilometrze i pobiegliśmy razem. Czułem, że jest lepiej przygotowana kondycyjnie – miała dobre tempo na podejściach i szybkość na zbiegach, której nigdy nie nabyłem. Jakieś dwadzieścia kilometrów dalej mnie rozmontował ITBS, a ona poleciała do przodu. Powinna być na mecie 3 godziny przede mną, finalnie była szybsza o 30 minut.

W górach prędkość to wytrzymałość.

Nie wiem czy prawda absolutna i poparta czymś więcej niż moimi obserwacjami, ale dla mnie to absolutnie prawda. Nie chodzi tylko o to, bym biegał szybciej ale bym jak najpóźniej zaczął zwalniać. Próbowaliście kiedyś negative split podczas górskiego ultra? No to wiecie o co mi chodzi.

Podsumowanie minionego tygodnia:

Tydzień wyraźnie szybszy. Prawie 55 kilometrów ze średnią ‘na oko’ w okolicach 5’25 i z jednym szybszym bieganiem. Niedzielny trening podzieliłem na dwie części: pierwsza to 8-kilometrowe wybieganie z Guzikiem w jego tempie, a następne 8 w moim. Finalnie druga część średnio po 4’54, a całość dość swobodnie i bez większej napinki. Nogi szybko sobie przypomniały, że da się machać szybciej, a nie tylko więcej.

4 treningi biegowe zrealizowane na pięciu trasach. Tętno wciąż dość spokojne – podbicie tempa przekłada się na nieco tylko szybszą pracę serducha.

5 treningów mobilności aparatu ruchu. 2x tylna, 1x przednia taśma do tego staw skokowy i biodrowy. Lubię to!

0 trening siły – bo tak.

Liczba treningów: 4

Kilometraż: 54,8km

Przewyższenia: 105m

Tempo najszybszego biegania: 4’54/km

Tempo najwolniejszego biegania: 5’35/km

Takie tam po okolicznych polach i lasach. W tym tygodniu zacząłem wolniej i w ogóle mniej wszystkiego, może na weekend zbiorę się i polatam w pobliskich górkach.

Zdrówko!