‘Znałem w swoim życiu wiele pięknych kobiet jednak żadna nie uśmiechała się nawet w połowie tak czarownie jak Los.’

Pamiętacie jeszcze prawdy Nietzschego, a w szczególności tę z potworami i gapieniem się w otchłań? Że gdy za długo w nią ślepić to i ona zaczyna spoglądać w nas, i… krótko rzecz ujmując możemy się wtedy załapać na szybką podróż do stacji ‘masz przesrane’.

Ale zaraz… każdemu przecież jego otchłań. A co jeśli gapić się w bezdeń najpiękniejszego ze wszystkich uśmiechu losu? Bo dostać obuchem tęczy to chyba nie to samo, co siekiery, prawda? Chyba, że przywalą złym końcem jednorożca.

Kiedy siedzę i myślę o nieuchronnie zbliżającym się końcu zawieszam się na chwilę, a na twarzy kwitnie uśmiech. Jeszcze tylko ostatni mail i ostatnia rozmowa, a potem koniec. Koniec pracy w kalendarzową środę, czas pakowania gratów i czas, by ruszyć w moje góry. Nie ma znaczenia, że dojadę wieczorem i że będę miał dla siebie mniej niż 20 godzin (z czego sporo pójdzie na spanie i inne bezużyteczne czynności), ważne, że wydeptam tam kolejne kilkadziesiąt tysięcy kroków na drodze do wieczności. Ponoć nieśmiertelność można sobie również zapewnić składając 1000 łabędzi z origami, ale jedyne, co umiem zwijać to… Dobra, nieważne!

– Przestań się tak szczerzyć, bo kącikiem ust cieknie Ci ślina! – parska żona zaglądając do pokoju – zjesz ze mną jeszcze czy już wyjeżdżasz?

Zjem. Spakuję się. I wyjeżdżam. Góry czekają.

Zgodnie z planem w Ujsołach melduję się jakoś koło godziny dwudziestej pierwszej zero zero. Zgodnie z meteogramem leje; jeszcze w Rajczy (kilka kilometrów wcześniej) myślałem, że znowu pogodynka robi sobie jaja jednak ledwo minąłem tablicę miasteczka niebo przede mną zrobiło się czarne. Dosłownie! W lusterku wstecznym wciąż widziałem szarówkę zmierzchu, a przed sobą tę otchłań, co to w nią nie warto się gapić. Za chwilę i do kompletu niebo rozdarł oślepiający grzmot i spadł ulewny deszcz. I to jak spadł! Samochód przede mną przyhamował i po chwili zjechał na pobocze, a ja jechałem ciemnymi ulicami (latarnie też wysiadły), a zakręty widziałem głównie na włączonym GPS.

Dojechałem, rozpakowałem auto (w międzyczasie deszcz zelżał), a w pokoju otworzyłem piwo i zabrałem się za studiowanie trasy. A w zasadzie Trasy, jeśli uprzemy się, że również imiona hardych niewiast należy pisać z wielkiej litery.

Start: Ujsoły, początek czarnego szlaku przy Nadleśnictwie Ujsoły

Meta: Tamże

Przebieg trasy: Ujsoły, czarnym do Kapliczki za Groniem, a następnie żółtym do Hali Lipowskiej i dalej do schroniska na Rysiance. Czerwonym na halę i Trzy Kopce (tutaj zaczyna się pętelka i 33km odcinek biegu Chudy Wawrzyniec), a dalej czerwonym w kierunku Hali Miziowej z odbiciem na niebieski i czarny prowadzący na Pilsko (czyli naszą polską Górę Pięciu Kopców). Powrót czarnym i na Halę Miziową, zielonym na Przełęcz Buczynka, a później znowu czarnym, by Pod Przysłopem wbiec na żółty prowadzący do Sopotni Wielkiej. Czarnym na Kotarnicę i dalej niebieskim na Romankę, a gdy już do reszty wypluję płuca na tym długaśnym podejściu zjazd do zajezdni czyli żółtym w dół przez Rysiankę, Lipowską, koło kapliczki na czarny i dalej w dół do samiutkich Ujsoł.

Uff. Zziajałem się od samego oglądania trasy, odpalam zatem drugie piwo i ogarniam wszechświat za oknami. Deszcz śpiewa ciche ‘kap, kap’, a ja zamykam oczy i w wyobraźni zaczynam górską przygodę.

Jeee! Wstawaj burakuuu i pokaż się światuuu! Jeee! Idziemy, idziemyyy, rosną bipiemyyy!

Mniej więcej tak brzmi mój budzik w górach o szóstej nad ranem. Otwieram oczy i rzucam jednym za okno – pogoda jak malowana. Słońca mało, deszczu jeszcze mniej i wydaje się, że temperatura rześka i zachęcająca do zerwania się z wyra.

Kawiarka idzie w ruch i nim naleję w kubek gorącej dekadencji ogarniam poranną toaletę i pakuję plecak. Za dużo nie ma co tam wkładać – cieniutka kurtka przeciwdeszczowa (zawsze biorę i nigdy nie używam, ale nie znasz dnia, ani godziny), 3 słodkie batony, bukłak z dwoma litrami wody i kolejne pół litra w bidonie. Folia NRC i bandaż samoprzylepny, dowód i na wszelki wypadek jakieś drobne dla Charona – na serio przejąłem się tym rogiem jednorożca. No i telefon, a do ręki kije.

Piję kawę i zbieram się do wyjścia. Startuję na krótko, bo Meteo vel Pogodynka sugeruje, że deszczu należy się spodziewać dopiero za 4 godziny (ruszam kwadrans po siódmej), a zło uderzy znienacka burzą jakoś po dwunastej w południe. Zobaczymy.

Nie wiem czy biegacie, może łazicie po górach, ale ja mam tak, że od pierwszych kroków mam motyle w brzuchu. I nieważne czy znam trasę na którą się wybieram czy mam o niej tylko mgliste pojęcie, jaram się wielka flota posępnego Stannisa, a napotkane beskidzkie anioły nieodmiennie wołają za mną swoim anielskim głosem:

– Bywaj ze słońcem bracie!

– Do zobaczenia w otulinie mgły przyjacielu!

– Kierowniku, masz pińć złotych? Do kieliszka chleba brakło.

No dobra, ten ostatni jakiś bardziej upadły niż anioł, ale też mi dobrze życzy.

– Jak to nie masz? Bodaj zdechł!

Takie tam na dobre rozpoczęcie dnia. Krótkim truchtem docieram do budynku nadleśnictwa i skręcam na czarny szlak. Po chwili asfalt ustępuję wąskiej i wijącej się pod górę ścieżce, niewykoszona trawa przyjemnie moczy buty, skarpety, spodenki i połowę koszulki, a gdzieś z oddali dochodzi mnie cichy stukot bosych stópek dziwnego konika z gwoździem na czole.

Dobra, nie będę Wam przecież opisywał każdej piędzi ziemi, źbła trawy czy kamienia (jeden Wam przybliżę, ale to później). Jeśli nie znacie tego szlaku to lepiej poznajcie, bo zaręczam, że przecudnej jest urody, a tymczasem przenieśmy się jakieś dwie i pół godziny dalej. I tym oto sposobem szczerzę się do zdjęcia na Trzech Kopcach i ruszam na ostatnie 33 kilometry stukilometrowego biegu, który mam zamiar przebiec sobie za niecałe 2 miesiące.

Pomysł na zrealizowanie tej trasy urodził się miesiąc wcześniej, w trakcie majowego pobytu w Beskidach.

Wymyśliłem sobie bowiem, że skoro mam to przebiec w ramach zorganizowanego biegu mając w nogach 70km to fajnie wiedzieć, co w tej konkretnej trawie piszczy. Pomijając zatem mojego nieleczonego pierdolca do biegania w terenie i wynikającą z niego przemożną chęć obcowania z górską przyrodą, do głosu doszedł też zwykły, nawet nieco chamski, pragmatyzm. Przeleć ten szlak zanim on przeleci Ciebie!

Zatem po pierwszych, spokojnych, a może nawet nieco leniwych, 150 minutach ruszam w kierunku mojej terra incognita. Szlak jest tutaj mniej widokowy (bo z dwóch stron drzewa) jednak dość przyjemnie biegalny. Przed Halą Miziową odbijam w prawo, w niebieski, i granicą państwa zaczynam się wspinać w kierunku Pilska. Wchodzę (bo pod taką górę to o bieganiu nie ma mowy) na czarny i zaczynam wspinać się wyżej kombinując jak po tych kamieniach można bezpiecznie zbiec kiedy przed oczami widzę szczyt. Góra Pięciu Kopców.

Dla tych co się nie znają szybkie info. Góra Pięciu Kopców (z tabliczką obwieszczającą, że to jednak Pilsko) to niższy wierzchołek Pilska którego kulminacja znajduje się po słowackiej stronie Beskidu Żywieckiego (u nich to Beskidy Orawskie). Różnica przewyższeń nie jest specjalnie duża (1534m vs. 1557m n.p.m.), a z uwagi na to, że celowałem w polskie Pilsko nie rzucam się sąsiadom na szlaki tylko ucinam sobie krótką pogawędkę z przypadkowymi turystami i spadam czarnym w dół. Właściwie to spadam kilka metrów obok czarnego, bo idąc pod górę wykoncypowałem sobie, że trawiastą stroną będzie łatwiej i bezpieczniej.

Jest chwilę po dwunastej i jeszcze na szczycie zaczęło delikatnie kropić. Gdy zbiegam do miejsca gdzie łączą się szlaki niebieski i czarny w oddali słyszę grzmot i nawet zaczynam się rozpływać w komplementach jaka to Pogodynka punktualna jednak gdy odbijam w prawo w kierunku Hali Miziowej widzę, słyszę i czuję, że burza zostaje w tyle. Wychodzi, że to burza sąsiadów, a my, na święconej polskiej ziemi, jesteśmy bezpieczni. A może to zasługa miłościwie nam panujących, którzy oszczędzając nam deszczu oszczędzają również nasze pieniądze – przecież nie wydamy kasy na płyn do spryskiwaczy i dzięki temu obniżmy koszt przejazdu jednego kilometra i…

Dość tego politykowania i ekonomii! Jestem w górach, a tu obowiązują proste zasady! Albo dosiadasz jednorożca, albo to on dosiada Ciebie więc bez zbędnego kombinowania spadam w dół, na halę, i dalej, w kierunku Przełęczy Buczynka. I kiedy skręcam na żółty i kontynuuję zbieg do Sopotni Wielkiej pojawia się on. Pan Kamień.

Bieganie po kamienistych szlakach, a zwłaszcza zbieganie kamienistym szlakiem, niesie ze sobą kilka poważnych utrudnień.

Jednym z nich są, o dziwo, kamienie, których zbyt duże nagromadzenie na jednym metrze kwadratowym skutecznie utrudnia płynne przebieranie kopytkami. Znaczy, kopytka oczywiście mogą próbować szybko przebierać jednak w momencie gdy natrafią na niefrasobliwie położony kamień następuje zwykle nagły zwrot akcji w kierunku upierniczenia sobie stawu skokowego. I sporo wtedy zależy od tego jak szybko jesteś w stanie przenieść ciężar ciała na drugą nogę, by nie wykręcić sobie tej pierwszej.

Zbiegam. Kije poziomo (bo przecież zbiegam), a ja rozkoszuje się widokiem flory, fauny i… Prawą nogą trafiam na jakiś wyjątkowo złośliwie położony i mocno obluzowany kamień. Czuję (czy raczej moja propriocepcja czuje), że na tym niespecjalnie stabilnym odłamku skalnym nie czeka mnie nic dobrego; przenoszę ciężar na lewą nogę (to generalnie odbywa się bez udziału mojej świadomości, a te malownicze opisy to specjalnie dla Was), by na względnie równym kawałku podłoża znaleźć miejsce do kolejnego wybicia i… Lewą trafiam na kolejny kamień! Teraz już nie jest tak kolorowo, bo nie można bezkarnie fikać po kamieniach lecąc 10 centymetrów nad szlakiem więc tym razem czuję jak but tańczy na nierównym podłożu, stopę przeszywa nagły ból, a ja wykrzykuję głośno imię pospolitej leśnej driady nieco rozwiązłej w prowadzeniu.

Kolejny krok jest już pewny więc wyrównuję tempo i mentalnie macam lewą stopę. Czuję lekki ból w okolicy prostownika palców i wyżej, do strzałkowatego długiego, jednak na razie nie robię z tego zagadnienia – w górach, na kilkudziesięciu kilometrach trasy, zdarzy się niejeden mniej pewny krok. Kiedyś wyrżnąłem na twarz (prawie) podczas zbiegu na ledwie dziesiątym kilometrze i też trzeba było jakoś dowieźć się do mety więc jestem nauczony spokoju i nie zwracania uwagi na mało istotne szczegóły jeśli te nie uniemożliwiają kontynuowania biegu.

W Sopotni biegnę kawałek asfaltem i widząc turystów z lodami przemyka mi przez głowę myśl, by odbić do sklepu i zaopatrzyć się w słodki kawałek mrożonego mleka na patyku. Odpuszczam jednak i wymieniając kilka uprzejmości ruszam w górę, na spotkanie najdłuższego podejścia na tej trasie.

W temacie patyków i lodów – pamiętacie, że popołudniu miało lać? Ja też pamiętam, ale trochę jakby przez mgłę, bo słońce wali równo i dokładnie. Jest ciepło, gorąco, a po kilku deszczowych dniach cała ta wilgoć wznosi się w powietrze i przenosi mnie w jakieś tropiki. Zjadam słodkiego batona (jestem gdzieś w okolicy trzydziestego kilometra i niekłamaną przyjemnością wkładam sobie do twarzy coś bardziej energetycznego niż niegazowana, ciepła, woda) i cisnę pod górę. Jako przerywnik szybka lekcja z matmy: W Sopotni Wielkiej zakręciłem się w okolicach 640m n.p.m. a szczyt Romanki to 1366m, co oznacza, że do podejścia mam ponad 700m w pionie z krótkim tylko wypłaszczeniem zaraz za Kotarnicą. Sztajcha warta grzechu więc rzucam kilkoma soczystymi przekleństwami w nadziei, że nie nazbyt przesram tym sobie u beskidzkich aniołków czy żywieckich rusałek.

Do tego momentu i dalej pogoda jest wciąż wyśmienita, a nawet nazbyt wyśmienita.

Słońce praży wesoło, woda ledwo co chlupie w bukłaku (było wziąć jeszcze z pół litra), a ja wspinam się pod górę licząc ile zbiegu mi zostało. I gdy docieram na Romankę pstrykam kilka zdjęć i zaczynam zbiegać w kierunku schroniska na Rysiance. Jeszcze tylko jedna hopka (nawet nie sto metrów w górę) i przebiegam przez pełny o tej porze taras przy schronisku i lecę w dół.

Hala Lipowska. Hala Redykalna. Wciąż zbiegam żółtym i kiedy z wyliczeń jasno wychodzi, że do mojej mety zostało niespełna 6 kilometrów słyszę w oddali grzmot, a z nieba zaczyna kapać. No Pani Pogodynko, Panie Meteo, gdzieście zmarudzili po trasie że tak długo kazaliście na siebie czekać? Jestem niemal pewien, że burzy z tego nie będzie (była kilka godzin później gdy grzałem w kierunku Opola), ale deszcz witam z ochotą. Nawet nie pada ile kapie, ale słońce zaszło więc i powietrze przyjemnie się ochłodziło, a kiedy wpadam na czarny szlak i w mokrą trawę jest już zupełnie rześko. I buty się świetnie myją.

Kończę po ponad ośmiu godzinach dokładnie tam gdzie zacząłem. Wracam do pokoju, otwieram izotonik (piwo bezalkoholowe), zjadam sardynki z puszki (węgle i białko po treningu w formie nowoczesnego szejka na bazie słodu jęczmiennego oraz ryb) i zaczynam zbierać się do wyjazdu. Prysznic, pakowanie, krótkie ‘no to pa’ i lecę. Przede mną moja droga choć asfaltowa i 200km nudnego obowiązku. Jak zwykle wyjeżdżając macham górom, a te, jak zwykle niewychowane, nie odmachują. Nic to, wrócę do Was ja tylko znajdę chwilę czasu i byle jakie okienko (nie)pogodowe.

‘Rozkochać w sobie piękną kobietę to rzecz wielka, ale z Losu uczynić kochankę – prawdziwa sztuka.’

I stało się tak, że pojechałem, przebiegłem i pobawiłem się w tych górach pięknie. Poznałem szlaki, zaplanowałem bieg, krzywdy sobie nie zrobiłem, a i tęcza na łeb nie spadła. Jednorożec takoż pogalopował w swoją stronę oszczędzając żądło na inny czas i, mam wiarę, innego górskiego zapaleńca.

Koniec.