Relacja z biegu Chudy Wawrzyniec 2021. 83 kilometry beskidzkich szlaków, ponad 3500 metrów przewyższenia i ponad 15 godzin na trasie. Biega się samemu, ja poleciałem w parze z kontuzją.

Relacja pojawiła się na eFBe jeszcze w sierpniu, podzielona na 3 wpisy. Tutaj macie całość.

36 kilometrów. To jakieś 45 tysięcy kroków, a jeśli podzielić na 2 – bo na tylu nogach zwykle chodzę – ponad 22 tysiące. Kroków. Jeśli jedna noga nawala i za każdym razem gdy dotknie podłoża odczuwasz ból..

Wiesz do czego zmierzam? 36 kilometrów i ponad 22 tysiące razy kiedy mój organizm przypominał mi, że wciąż żyję. Martwych nic nie boli.

Przede mną jeszcze jakieś 47 kilometrów. Ile to kroków? Jak to się skończy? Tego jeszcze nie wiem, ale pozwól, że opowiem Tobie jak to się zaczęło.

2:15. Otwieram oczy i pierwsze (w zasadzie drugie, bo oczy już przetarłem) co robię to sięgam prawą ręką po kompresję i powoli wciągam ją na łydki. Prawa, lewa. Kładę nogi na materacu, leżę jeszcze dobrych kilka minut i rozglądam się dookoła. Sala budzi się do życia; wszędzie błyskają światła czołówek, zewsząd dobiegają ciche szepty. Za półtorej godziny trzeba będzie wygramolić się na zewnątrz i potruchtać na start żeby o czwartej nad ranem (w zasadzie to o 4:11) ruszyć na szlak.

Wstaję, biorę szczoteczkę, pastę i idę do łazienki. Później wszystko to, co zwyczajowo trzeba ogarnąć przed startem – nalewanie wody do bukłaka, odgazowanie koli, spakowanie plecaka. Mocuję numer startowy, w sznurówki wplatam czip i zastanawiam się nad śniadaniem. Już po trzeciej, ja nie jestem głodny więc do licha z żarciem – ogarnę na trasie. Batonika może bym o tej godzinie wcisnął, ale po cholerę mi tyle insuliny przed startem?

3:55. Stoję i rozglądam się wokół siebie. Dobrych kilka setek ludzi, zdecydowana większość to startujący, biegacze. Pozostali czekają żeby zabrać kurtkę, powiedzieć dobre słowo, dać buziaka. Ja stoję i czekam. Patrzę w niebo. Gwiazd mało znaczy, że chmur dużo; ja uśmiecham się po swojemu do czarnego jeszcze nieba i mrugam w kierunku gdzie powinien być księżyc.

Z głośników płynie potok słów, istne staccato. Nie słucham wyrazów choć przecież wyraźnie słyszę dźwięki. Nieważne. Zamykam oczy i zaciągam się rześkim powietrzem.

Odpalają race. Dziesięć.. osiem.. siedem.. trzy.. dwa.. jeden..

4:11 START!

Biegliście kiedyś w tłumie ośmiuset osób? No właśnie. Na początek marszem – niech ten peleton trochę rozciągnie – za chwilę mata odpikuje przekroczoną linię startu i powoli, truchtem, razem z całą resztą bandy.

Jakieś 2 kilometry dalej, dosłownie chwilę po zejściu z asfaltu korek jak za zakopiance. Wchodzę w głęboką trawę i wymijam prawą – tak jak myślałem! Strumień i cały peleton gęsiego, bo w najwęższym miejscu da się przeskoczyć. Za pół godziny i tak wszyscy będą mokrzy od kałuż i traw; daję krok w sam środek wody i przechodzę na drugą stronę. Chwytam mocniej kije i prę pod górę razem z innymi.

Ale zaraz, o co chodziło z tymi krokami i bólem? ‘To skomplikowane’ jak mawiał mój syn w chwilę po wybiciu kamieniem szyby sąsiada. Wszystko przez ten cholerny urlop, dosłownie na dwa tygodnie przed startem.. Zresztą, nieważne. Żeby nie wyjść przed samym sobą na nieodpowiedzialnego lekkoducha pojechałem na ten bieg udając, że jest okej, a misterny plan zakładał wmówienie sobie po pierwszych kilometrach, że właśnie coś się stało i zaczęło boleć. Zaczęło to zaczęło, trudno, ale bieg trzeba dokończyć. W końcu nie boli tak mocno.

Przepowiednie czasem same się spełniają więc zanim zacząłem sobie cokolwiek wmawiać z pomocą przyszedł Rachowiec, a właściwie błotnisty zbieg. Lecę na kijach drobiąc ciasne skręty, by nie nabrać prędkości; prawy kij wchodzi w błoto zbyt głęboko i grzęźnie między kamieniami, a ja, zanim wypuszczę go z dłoni tracę równowagę i lecę w kierunku gleby. Wyginam się w locie i finalnie padam niegroźnie na bok i plecy. No to załatwione – mam swoją glebę i swój powód bolącej stopy. Zresztą, na każdym biegu raz muszę wyglebić – źle gdy na początku, dobrze jeśli niegroźnie. Dzisiaj jest okej więc zbieram się z ziemi i ruszam dalej.

Do schroniska na Wielkiej Raczy bez niespodzianek. Ogarniam wodę, elektrolity i słodkie batony, a przy schronisku wypijam butelkę koli. Tutaj część biegaczy robi sobie pierwszy dłuższy postój, a i piwo jakieś się zdarzy jednak ja nie mam czasu. Pakuję pusty bidon w plecak i ruszam dalej zbiegiem w kierunku Jaworzyny.

Mam przed sobą nieco ponad 10 kilometrów w miarę łagodnego szlaku, ale idzie jak po grudzie. Oszczędzam nogę i poruszam się zdecydowanie wolniej niż zakładałem; w myślach koryguję plany – Przegibek po 5 godzinach na szlaku.. No dobra, 5:20, jak w zeszłym roku.. Okej, 5:40 tylko bez marudzenia na punkcie!

Wpadam i z miejsca zaczynam – do butelki woda i ketony. Zamieszać, wziąć łyka, odstawić. Bukłak do pełna, pozbyć się śmieci, przepakować batony. Kolejny łyk. Zmoczyć łeb, zwilżyć czapeczkę, przepłukać ręce. Dobra, idę po arbuza i.. Borówki! Szlag by to trafił, miałem już się zbierać, ale borówek ze śmietaną nie odpuszczę! Jeszcze łyk i jeszcze raz borówki. Zakładam plecak, siadam na ławce i kończę wyjadać słodkie owoce z kubeczka. Patrzę gdzieś w głąb siebie i sprawdzam swój stan techniczny. Liczę.

36 kilometrów. To jakieś 45 tysięcy kroków, a jeśli podzielić na 2..

Jeśli zaczynasz nie mając pojęcia jak skończysz to wszystko jest możliwe.

Wychodzę z punktu. Zatankowany; najedzony, napity, wyekwipowany na kolejne dwadzieścia kilka kaemów w terenie. Z punktu na Przegibku mam kilka setek (może lepiej) metrów do momentu kiedy szlak skręci w lewo, na Wielką Rycerzową. Podejście jest komfortowe – wznosi się, potem wypłaszcza, znowu do góry, po słupkach. Do szczytu na którym..

50 czy 80km?

Rozejście tras. To tutaj podejmujesz decyzję – wolisz piwo czy błoto? Skręcisz w lewo i za 12 kilometrów wylądujesz na mecie. Opijesz się browarów, zjesz ciepłą michą, schłodzisz w strumieniu. Albo wybierzesz kolejne 43 kilometry trasy. Kilkadziesiąt tysięcy kroków pełnych błota, słońca, pełnych przygody.

Zawsze powtarzam, że piwo lubię, ale góry lubię bardziej. Opić się zdążę wieczorem, a nie znam lepszego pomysłu na spędzenie dnia niż cioranie się na szlaku. Przybijam piątkę chłopakom na punkcie, podaję numer i wybieram czerwoną pigułkę.

Zbieg. Wygodny, przyjemny, wąskim szlakiem prowadzącym do dwóch ‘najprzyjemniejszych’ kiepek na całej trasie. Beskid Bednarów i Oszast – dwie górki, albo nieco metaforycznie – dwie próby charakteru. Nie lubisz metafor? Okej, BBO to dwa podejścia, które bezlitośnie obnażają Twój brak przygotowania do pokonywania stromych wzniesień.

Beskid Bednarów lubię bardziej. Wspinam się błogosławiąc kije; wlokę nogę za nogą, wbijam kij za kijem, stawiając krok za krokiem. Lewa, prawa. Lewa, prawa. Powtórz. Staje na chwilę, biorę łyk wody i napieram dalej. Kiedy wchodzę na szczyt, zziajany, bez oddechu, odwracam się, uśmiecham i przez chwilę ślepię w cudowny krajobraz. Może przesadziłem z endorfinami, ale widok, jak rzadko który, zapiera dech w piersiach. Odwracam się w końcu i ruszam w drogę.

Oszast. Cały urok tej kiepki najlepiej opisuje reakcja tych, którzy wchodzą na nią po raz pierwszy. Kiedy teren stromieje wkładam dłonie w paski i pewniej chwytam kije; dogania mnie grupka młodych harpaganów i zaczynamy wchodzić razem. Oni po raz pierwszy na Oszaście.

Mija kilkadziesiąt chwil. Kilkadziesiąt mocnych uderzeń serca i teren jakby..

– Panowie, tu jest już mniej stromo! Jeszcze kilka kroków i będzie łatwiej!

Krzyczy pierwszy z grupki, a ja uśmiecham się pod nosem. Pamiętam jak pierwszy raz wchodziłem na tę górkę – po kilkudziesięciu krokach wszedłem na to ‘siodło pod Oszastem’ i lekko rozczarowany rozejrzałem się dookoła. ‘To miał być ten sławny Oszast? To jakaś popierdółka, a nie porządna kiepka!’

Dzisiaj znam tę sztajchę i wiem, że podstępna z niej bestia. Wgryzasz się w podejście na ostro, chwilę później teren wypłaszcza, ale to zwykła ściema. Po kolejnych kilkunastu krokach znowu idziesz mocno pod górę i już wiesz po co ktoś projektujący człowieka dał mu nos. W takim terenie przyda się piąty punkt podparcia!

Idę do góry. Lewy achilles przestaje wyrabiać (w sumie to przestał już podczas wspinu na Beskid Bednarów) więc lewą idę na palcach. Wbijam mocno kije, podciągam się w górę oszczędzając nogi, dumam jak to jeszcze kilka lat temu robiłem te podejścia bez wspomagania. Nogi, ręce i tyle wszystkiego. Starość? Raczej opierniczanie się na treningach!

Jeśli chcecie się wybrać i zrobić te dwa podejścia zdecydowanie polecam Wam podejść od Przełęczy Przysłop niebieskim w kierunku Przełęczy Glinka. W drugą stronę ominą Was podejścia, ale, o zgrozo, będziecie musieli z tego zejść. Po kilku deszczowych dniach polecam sanki, albo chociaż jabłuszko.

Beskid jest krótszy, ale bardziej stromy. Oszast to podejście dłuższe choć technicznie łatwiejsze. Zresztą – przekonajcie się i wyróbcie sobie własne zdanie.

Dalej Jaworzyna i spokojny zbieg do Przełęczy Glinka. Spokojny i zbieg, ale nie w tym roku – czuję jak powoli, ale nieubłaganie w prawej napina się pasmo biodrowo-piszczelowe i wiem, że kiedy w końcu się napnie to ból poniżej kolana zacznie powoli mnie rozmontowywać. Zaczynam się ścigać z bólem; częściej staję, by się rozciągnąć, a przed samą przełęczą lecę już ‘galołejem’. Nie wiesz jak to się robi? Przypomnij sobie początki biegania kiedy po kilkuset metrach traciłeś oddech i musiałeś przejść do marszu. U mnie oddech jest spokojny jak jezioro przy flaucie, ale noga powoli przestaje podawać.

Wpadam na punkt z myślą najważniejszą – piwo i słone przekąski! Od zalepiających mordę słodkich batonów robi mi się już niedobrze. Bez coli (a w zasadzie bez zawartego w napoju kwasu fosforowego, który neutralizuje słodki smak) ciężko mi wcisnąć kolejnego batona. Przebiegam przez matę i wpadam wprost w ramiona życzliwej obsługi punktu.

– Cześć wiara! Macie piwo?

Nie lubię cierpieć na darmo, ale jeśli nadać temu sens – cierpieć w imię miłości, pasji czy obsesji – takie cierpienie jest w życiu koniecznością, nie wyborem.

Biorę z puszki łyk piwa, ze stołu zgarniam garść kabanosów. Rozglądam się za czymś gdzie można na chwilę posadzić tyłek, podchodzę do ławki i siadam ciężko. Kilka łyków piwa, kilka gryzów słonej kiełbasy i biorę się za pośladkowy średni starając się nieco rozluźnić napiętą strukturę pasma biodrowo-piszczelowego. To takie gówno, które w moim przypadku odpowiada za być albo nie być, albo bardziej konkretnie – biec albo nie biec.

Smakowaliście kiedyś piwa po 59 kilometrach górskiego biegu? Nawet to bezalkoholowe smakuje jak ambrozja, nawet gdy lekko ciepławe. Jednak prócz tego, że jest wspaniałą odmianą po słodkich przekąskach to stanowi swojego rodzaju preludium do zimnych browarów na mecie.

A kabanosy? Na co dzień nie tykam przecież tego ‘świństwa’ jednak w górach, szukając słonych rozwiązań, kabanosy nadają się znakomicie. Prócz kawałka sprasowanego wieprza na punkcie są jeszcze precelki i bułki z serem, ale aż tak bardzo mnie nie zasłodziło. Piwo i oszukana kiełbasa będzie okej.

Odstawiam puszkę i ogarniam kuwetę; wywalam śmieci, leję w bukłak wody, w bidon idzie pepsi. Na ostatnich dwudziestu czterech kilometrach przyda się jeszcze jedna działka cukru w płynie. Biorę w garść kilka kabanosów, w drugą chwytam kije i rzucając krótkie ‘do zobaczenia na szlaku’ ruszam przed siebie.

Do Trzech Kopców mam jakieś 10km, na szczęście w większości pod górę. W zasadzie to zostało mi wspiąć się na Grubą Buczynę, potem kawałek zbiegu do Przełęczy Bory Orawskie, dalej w górę na Trzy Kopce, Halę Lipowską i później to już albo płasko, albo w dół. Tego obawiam się najbardziej, bo nic tak nie rozwala mi kulasa jak zbiegi.

Cisnę na szczyt. Prędkość mam dobrą – jeśli w biegach górskich mam jakieś silne strony to zdecydowanie są to podejścia. Na krótkich zbiegach oszczędzam się jak mogę, a kiedy teren na powrót stromieje mocniej dociskam pedał gazu. Na tym odcinku błota od metra; idę i brodzę w tym syfie, a kiedy wpadam w kolejne bajoro do połowy łydki to zaczynam się zastanawiać się – skąd orgi nawieźli tyle mułu? Niby przez ostatnie dni coś padało, ale niektóre kałuże to na bank sztuczne zbiorniki!

Kiedy docieram do Trzech Kopców odbieram od przeuroczej wolo opaskę, która na mecie ma mi zagwarantować piwo, jagodziankę i fejm (w tej właśnie kolejności). Jest nas tutaj kilka osób więc rzucam pytanie czy ktoś, może, ewentualnie i w ogóle jakimś cudem ma przy sobie zamrażacz – nikt nie ma.

– Dasz radę do mety?

– Słyszałem, że tam jest piwo. Jest? W takim razie choćby na rękach!

Ruszamy. Kawałek zbiegu, potem znowu podejście pod schronisko na Hali Lipowskiej. To najwyższy punkt na trasie i obracanie się celem popatrzenia na krajobrazy grozi urwaniem dupy. Ryzykuje kilka razy, coś nawet pstrykam, a po chwili prę dalej. Przede mną sporo płaskiego i trochę zbiegania, ja sprawdzam tempo marszu i kalkuluje czas dotarcia do mety. Na krótkim zbiegu próbuję jeszcze puścić nogi i..

Uśmiecham się do siebie. Nie da rady biec więc po prostu idę i ślepię na krajobrazy. Upajam się widokami, upalam wiatrem, upijam wodą. Jest niesamowicie pięknie i niesamowicie lekko – ciało to tylko worek pełen krwi i kości, a głowę trzymam w chmurach. Mam przed sobą jakieś półtorej godziny marszu i wiem, że wyjeżdżę cały cholerny karnet! Piwa mi nie wypiją, a jeśli nawet się odważą to w sklepach tego kwiatu to pół światu. Co najwyżej jedzenie wszystek zeżrą, ale jagodzianki zostaną na bank!

Kiedy docieram do asfaltu wiem, że zostało mi kilka setek metrów, nie będzie nawet kilometra. Idę ulicą, ale przed oczyma wciąż mam widok rozciągających się gór, dolin i lasów.

Kiedy skręcam w boczną uliczkę słyszę już bardzo wyraźnie odgłosy mety. Jeszcze kilka kroków i kiedy między drzewami widzę amfiteatr chwytam kije w pół i zaczynam truchtać. Jeszcze skręt w prawo – biegnę coraz szybciej – wbiegam na drewniany mostek i przecinam linię mety. Klaszczą więc też klaszczę, schylam się i pozwalam założyć sobie na szyję kamień, ktoś wciska mi w dłoń piwo i słyszę:

– Otworzyć?

Też mi pytanie! Jasne, że tak!

– Dzięki! Jak widzisz nie trzeba było biec na rękach, nogi donieśli.

Koleżanka z Trzech Kopców uśmiecha się i pędzi ugościć piwem kolejnego zawodnika na mecie. Odkładam kije, popijam bro i oklaskuję następnych finiszerów. Dobrą chwilę stoję w okolicach mety i cieszę się ostatnimi chwilami tego wspaniałego dnia. Ktoś wciska mi kolejną zimną pianę, dziękuję i idę w kierunku desek amfiteatru. Tam pod zadaszeniem stoją kosze pełne owoców i..

– Cześć! Powiedz mi, proszę, piękna – gdzie w tym roku położyliście jagodzianki?

I to byłoby na tyle. Do następnego!

Podsumowanie:

W poziomie: 83,03km

W pionie: 3528m

Czas: 15:09:34