Kiedy siedemnastego w niedzielę zrywałem kolejną kartkę kalendarza do startu pozostały niecałe 4 tygodnie. Dość, by jeszcze ciut dołożyć do formy jednak zbyt mało, by poprawić wszystko to, na co brakło czasu  ciągu ostatnich kilku miesięcy. A że do optymalnej formy brakuje sporo to… STOP! Wiesz tak samo dobrze jak ja, że optymalna forma i optymalne warunki nie zdarzają się zbyt często – za długo biegam po tych górach, by liczyć na to, że cokolwiek będzie tam optymalne. Prócz dobrej zabawy oczywiście.

Nie będę się rozpisywał, bo w sumie nie ma o czym. Im bliżej startu tym więcej ciszy. Planowania. Kiedy wiesz, że nie jesteś już w stanie zbyt dużo popracować nad ciałem pracujesz nad głową. Jeszcze kilka dni (tak naprawdę dwa, może trzy treningi) i przyjdzie czas taperingu, ograniczania wysiłku w dniach przed zawodami. Czyli bieganie z Guzikiem w tempie konwersacyjnym, rower, jakiś krótki ciągły w tempie i łapanie tylu dżuli energii, by starczyły na wszystkie 102 kilometry górskich szlaków. I spokój. Minimum wątpliwości, maksimum możliwości.

Dzisiaj przeczytałem, że w tym roku próbę przebiegnięcia tego dystansu podejmie 129 osób. Do tej pory, w dwóch poprzednich edycjach, do mety dotarło 32 zawodników w tym jeden poza limitem. Bo na tej trasie nie straszy dystans, a zawodników nie pokonują przewyższenia. Tu karty rozdaje Czas. Uczciwy, ale i bezlitosny z niego gracz – nie kantuje, bo nie musi. Zawsze na rękę dostaje asy.

Kiedyś napisałem, że mieć szanse, ale nie mieć pewności to się nazywa wyzwanie. Kuśtykałem wtedy do mety wlokąc kontuzjowaną nogę… a zresztą, sami przeczytajcie.

13 sierpnia 2020

Patrzę na zegarek – mija ósma godzina napierania. Do tej pory czułem się komfortowo, no okej, czułem się znośnie (komfortowo to było godzinę temu), ale od teraz ból kolana staje się coraz bardziej dokuczliwy.

Wiem jak to się skończy jeśli nie odpuszczę.

Wiem jak będzie bolało jeśli pójdę dalej.

Przede mną osiem godzin walki o każdy kilometr. Powolne rwanie dystansu, skubanie szlaku jak pisał Scott Jurek. Mam skubać tę pieprzoną trasę sycząc z bólu i klnąc, tylko po to żeby ukończyć ten głupi bieg? Nie. Nie ma mowy. Będę skubał metry i rwał minuty dlatego, że nie znoszę rezygnować. Nie zrobię dobrego czasu, ale wciąż mogę być zadowolony z siebie i całej tej górskiej wyrypy. W obliczu nadchodzącego – trwającego długie godziny bolesnego marszu w palącym słońcu – uśmiecham się tylko i kiedy z moich ust wyrywa się ciche ‘kurwa’, a rozżarzona szpila wwierca się w kolano zaczynam gadać sam do siebie.

– Boli? Dobrze, do cholery, ma boleć! Nie chcesz żeby bolało to na przyszłość zostań w domu, na kanapie!

Jak bardzo trzeba czegoś chcieć, by świadomie zgodzić się w sobie i ze sobą na kilkugodzinny ból. Kiedy wiesz, że możesz przestać. Kiedy masz sposób na to, by nie bolało. Kiedy wystarczy powiedzieć sobie ‘dość’ i zejść na najbliższym punkcie (do którego miałem już ‘tylko’ osiem kilometrów) – opić się piwa, złapać stopa i pojechać na metę. Zdjąć czip, zjeść gorący posiłek, popić zimnego browara.

Albo dojść do punktu, napełnić bukłak wodą i ruszyć dalej, w kolejną 24 kilometrową podróż.

– Zrezygnuj – podpowiada rozsądek.

– Bo co? – wypalam w odpowiedzi krzywiąc się z bólu gdy noga obsuwa się na luźnym kamieniu.

– Bo po co cierpieć? Jeszcze się uszkodzisz.

– Gówno tam, uszkodzisz – odpowiadam. Wiem, co mówię, bo przecież wiem co mi dolega.

– Góry zostaną. Szlaki będą czekać. Wrócisz jak się zagoisz. Dzisiaj będziesz cierpieć, a gwarancji na to, że ukończysz nie da Tobie nikt.

Trafił w miękkie. Mogę cierpieć, dam radę, ale nie znoszę robić tego na próżno. Mogę nie zdążyć: Może spaść mi tempo. Może nie starczyć płynów, mogę się zagotować – wszak ruszam się o wiele wolniej niż zamierzałem. Mogę wreszcie dostać takiego spięcia, że nie będę w stanie się ruszyć. Wszystko mam niby przeliczone, ale ‘powiedz bogu o swoich planach..’

Ale zaraz.. Masz szansę, ale nie masz gwarancji – to się chyba nazywa ‘wyzwanie’, hę?

Wspominałem już, że ja lubię wyzwania?

Podsumowanie minionego tygodnia:

W tym tygodniu cztery ciągłe z czego jeden raz poleciałem nieco szybciej (z elementem kumulacji zmęczenia – poniedziałek wieczorem i wtorek rano), a na niedzielny trening wybrałem się w okoliczne górki. Nie nabiegałem zbyt dużo, ale solidnie się spociłem w palącym słońcu. Nogi zgodnie z przewidywaniami świeże.

4 treningi biegowe po polach, lasach i  górach. W tych ostatnich łapie ponad 1300m przewyższenia i to prawdopodobnie ostatni większy pion przed startem.

4 treningi mobilności aparatu ruchu. 2x tylna, 1x przednia taśma i 1x staw skokowy.

0 treningów siły. Nie ma czasu, szkoda przedobrzyć.

Liczba treningów: 4

Kilometraż: 69km

Przewyższenia: 1399mm

Najszybsze bieganie (tempo): 4’56/km

Najdłuższe bieganie (dystans): 19,53km

Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów w tym tygodniu, a od następnego mniej i wolniej. Zajmę się głową, bo kiedy brakuje dynamitu w nogach to właśnie ona całkiem nieźle radzi sobie z ultra bieganiem.

Zdrówko!