Pomysł, by pobiec ‘łemko’, albo jak kto woli, ‘błotowynę’ pojawił się jakoś w okolicy sierpnia kiedy to stało się jasne, że Michał* i ekipa bezczelnie skasowali najdłuższe trasy BUT (Beskidy Ultra Trail – TUTAJ wisi relacja z 2021). Bez urazy i równie bezczelnie postanowiłem zatem w tym roku pobiegać w Beskidzie Niskim. Zresztą, Łemkowyna kusiła już od jakiegoś czasu, ale zawsze brakowało w kalendarzu kartek, jednak tym razem te październikowe były na swoim miejscu.

Mówili, że to piękna, ale i wymagająca trasa. Że zmienne warunki pogodowe potrafią namieszać w planach i że wyposażenie obowiązkowe jest obowiązkowe, bo na trasie biegu bywa różnie. Mówili jeszcze sporo innych rzeczy, a ja powiem Wam, że generalnie mieli rację.

Trasa biegu prowadzi niemal w całości Głównym Szlakiem Beskidzkim, co z jednej strony zapewnia poczucie bezpieczeństwa – po prostu trudno się zgubić – a z drugiej dostarcza nieco ulicznego biegania. To lubię zdecydowanie mniej, ale jakoś specjalnie nie narzekałem – głównie dlatego, że ten odcinek GSB znam dość słabo i o asfalcie dowiadywałem się dopiero wtedy gdy na niego wbiegałem. No dobra, o jednym przelocie dowiedziałem się wcześniej, ale opowiem o tym w swoim miejscu i czasie.

Dla niezorientowanych – koronnym dystansem Łemkowyny jest oczywiście 150km ze startem w Krynicy Zdroju i metą w Komańczy. Ja w tym roku zdecydowałem biec ‘setkę’ czyli startuję godzinę później w Krynicy, a zjazd do zajezdni zaliczam w Iwoniczu-Zdrój. Syte 100km w poziomie (102 według mapy, a z zegarków to pokazywało nam różnie – od 104 do 108km) i 4460m w pionie. Sto pięćdziesiąt startuje o pierwszej, setka o drugiej w nocy więc jeśli nie przebierasz szybko nogami to nawet na krótszym dystansie zaczynasz i kończysz po nocy.

Do Krynicy przyjechałem w przeddzień startu i z miejsca uderzyłem do biura zawodów po odbiór pakietu. Potem do knajpy na obiad i do hotelu – miałem w planach spakować się i być może chwilę zdrzemnąć co, biorąc pod uwagę godzinę startu, okazało się nie lada wyzwaniem. Finalnie po przygotowaniu całego szpeju i obejrzeniu jakiegoś filmu zamknąłem oko dobrze po 23ciej.

Budzik jak obozowy kapo** obudził mnie brutalnie i bez ostrzeżenia. Otworzyłem oczy i spojrzałem na zegarek – 00:30. Zwlokłem się z wyra, nastawiłem kawę i ogarnąłem wszystko, co było do ogarnięcia zanim zamknąłem drzwi i podreptałem do zamówionej taksówki, która dowiozła mnie na linię startu. Zostało 15 minut które upłynęły w przyjemnej atmosferze ostatnich przygotowań, a po chwili wszyscy staliśmy na starcie i odliczaliśmy ostatnie sekundy. W tle Men on the Mission (jeśli chcesz to poczuć to kliknij w linka), napięcie trójfazowe, a motyle w brzuchu, zdyscyplinowane, latają w zgrabnym szeregu.

10… 9… 8…

Odliczamy na głos, nogi rwą się do biegu.

7… 6… 5…

Głęboki wdech, na twarz wypełza szelmowski uśmiech.

4… 3… 2…

Wypuszczam powietrze i po swojemu spoglądam w czarne niebo.

1…

Do zobaczenia za kilkanaście godzin na mecie.

 

START !

Ruszamy, w noc, w przygodę, a w moim przypadku również w nieznane. Od dobrych kilku lat nie biegałem setek, a tej trasy nie robiłem nigdy. Cieszę się jak dziecko i przyspieszam, by przesunąć się bliżej czoła peletonu. Nie chcę ugrzęznąć w tłumie gdy wejdziemy na szlak i chociaż wiem, że biegnie nas ‘tylko’ jakieś 2 setki zawodników to lecę sobie w przyjemnym, komfortowym na asfalcie, tempie. Kiedy wchodzimy na szlak miejsca jest dosyć, co jest naprawdę miłą odmianą w porównaniu do startów gdzie od samego początku tłoczymy się na trasie biegu.

W górę i w dół. Gdybyś zapytał Michała o to, czy daleko do mety usłyszałbyś pewnie ‘blisko – tylko w górę, w dół, powtórz kilkadziesiąt razy i zaraz za zakrętem meta’. Podejścia są przyjemne i niezbyt długie, zbiegi dość łagodne i biegalne więc prę do przodu czując moc w nogach i luz w głowie.

Słów kilka o strategii na ten bieg. Plan jest dość prosty i z łatwością mieści się w 3 punktach:

  1. Dobiec w zdrowiu i możliwie bez żadnej kontuzji.
  2. Bawić się przednio.
  3. Zameldować się na mecie z dobrym czasem i wychylić szklanicę pysznego miodu.

 

Po tegorocznym Chudym (CZYTAŁEŚ?) wiem, że jestem w gazie więc zakładam, że biegnę na 16 godzin. Poniżej 15 będzie świetny wynik, a w okolicach 17 – akceptowalny. Na trasie czekają na mnie 4 punkty żywieniowe, a ja, nauczony doświadczeniem, decyduję, że na krótki postój i uzupełnianie płynów w bukłaku zatrzymam się na 2 z nich – w Bartne (48 kilometr trasy) i w Chyrowej (81km). Pozostałe dwa (Hańczowa – 23km i Przełęcz Hałbowska – 65km) zrobię bez zbędnego zatrzymywania się – tyle, co uzupełnić kolę w bidonie i chwycić kilka słodkich lub słonych przekąsek.

Jeszcze przed pierwszym punktem doganiam i wyprzedzam maruderów ze sto pięćdziesiątki (wyruszyli godzinę wcześniej), a sam punkt robię ekspresowo. Całość zajmuje pewnie minutę, może dwie, a po chwili znowu wspinam się w kierunku Koziego Żebra. Na tym odcinku trasy kilka zbiegów spowalnia (wspominałem, że słabo zbiegam?), ale po chwili wypadam na płaskie i lecę swoje. Świt wita mnie na zbiegu z Rotundy, a ja puszczam nogi i rozkoszuje się pierwszymi tego dnia promieniami słońca. Mógłbym tak biec i biec – w nogach ‘dopiero’ trzydzieści kilometrów z groszkiem, o mecie nie myślę, bawię się tym moim bieganiem i chłonę atmosferę dnia i całej tej wyrypy.

Potem asfalt i pomiar czasu. Odpytują nas o numery startowe, a kiedy mijam obsługę biegu słyszę za sobą:

– Jaki numer?

– 666!

– Pokaż! Aaa, prawdziwy diabeł.

– Prawda. Żona nie może się opędzić!

Uśmiecham się i prę dalej. Radosna kompania NAPRZÓD MŁOCINY w zielonych koszulkach (a wśród nich ‘rogaty’ Konrad) jeszcze nie raz pojawi się w zasięgu mojego wzroku i do samej Chyrowej będziemy się tasować na trasie. Nawet grzyby pozbieramy, bo nic tak nie cieszy w trakcie ultra jak dorodne rydze spakowane do plecaka, a i dyskusja o chwilowej modzie na amanitę na długo pozostanie w pamięci. Samotność długodystansowca? Jasne, ale zawsze znajdzie się miejsce na rozmowę, zwłaszcza na podejściach gdzie zwyczajowo tempo spada, a miło jest otworzyć gębę w innym celu niż tylko po to, by wpakować w nią ustnik bukłaka czy słodkiego batona.

Gdzieś w tak zwanym międzyczasie pojawia się pierwsze, ostrzegawcze, ukłucie w kolanie i wiem, że i tym razem przyjdzie mi biec z Dudusiem. To taka moja ‘pięta Achillesowa’, a ja po latach postanowiłem się z nią zaprzyjaźnić i nieco ją oswoić. Kontuzja brzmi złowrogo i nie niesie pozytywnych skojarzeń, a Duduś brzmi swojsko i przyjaźnie.

Jest jeden problem. Duduś chce zacząć zwalniać jeszcze przed czterdziestym kilometrem (on po prostu słabo biega i bólem sygnalizuje mi żebym na niego poczekał) – zdecydowanie zbyt wcześnie! Mam przed sobą ponad 60% trasy bez możliwości regulaminowego skrócenia dystansu, a ja zamierzam ukończyć tę setkę zgodnie ze wspomnianymi wcześniej 3 punktami. Biegnąc po raz enty dochodzę do wniosku, że ‘wszystko jest w mojej głowie’ i z wymyśloną mantrą na ustach napieram każąc Dudusiowi po prostu ruszać się szybciej!

‘Luźny poślad, luźne pasmo, nic nie boli, nic nie spina.’

Powtarzam to bez ustanku i biegnę śmiejąc się jak rasowy debil, a beskidzkie anioły schodzą mi z drogi – z wariatami nigdy nic nie wiadomo. Mantra nie pomaga, a kiedy przede mną wyłania się punkt odżywczy w Bartnem dopadam do pierwszego postoju na trasie i rzucam plecakiem o ziemię. Teraz czas na chwilę przerwy i tankowanie wody, bo w bukłaku ledwo co chlupią resztki.

Logistyka na biegu jest ważna. Kluczowe w tym wszystkim jest to, by nie spędzić na punkcie więcej czasu niż potrzeba więc po uzupełnieniu płynów i przepakowaniu kolejnych batonów do bocznych kieszonek plecaka zarzucam całość na plecy i idę w stronę szarej płachty biwakowej. Uzupełniam kolę w bidonie, wpycham sobie w twarz garść żelek, a w dłoń chwytam pokaźną garść słonych paluszków. Na wielogodzinnym biegu każdego zemdli od słodkich przekąsek, a te słone są przyjemną odmianą.

I już mnie nie ma. Droga prowadzi w dół, ale nie biegnę – idę i pałaszuję, uzupełniam elektrolity i wystawiam twarz do słońca. Tak, słońca, bo przez najbliższe kilkanaście minut będę rozpływał się w przedpołudniowym żarze. Na punkcie postanowiłem nie tracić czasu na przebieranki i zostałem w rozpiętej do połowy bluzie i cienkiej kurtce – zdjąłem buffa z szyi, drugiego robiącego za czapkę zamieniłem na taką z daszkiem i zakasałem wysoko rękawy. Za chwilę wejdę w las i będzie chłodniej, a popołudniu temperatura spadnie – szkoda czasu na dwukrotną zmianę odzieży.

Idę słonecznymi polami i rozglądam się chłonąć sielankowy obraz polskiej wsi. Potem w las i jak to na ultra – w górę mocno na kijach, po płaskim truchtem i w dół na luźnych nogach. Powtórz. I jeszcze raz. I kolejny.

Zdzwaniam się z żoną. Wyruszyła z Krynicy z pomysłem spotkania się ze mną na trasie więc umawiamy się, że dojedzie do Kątów i zacznie wchodzić czerwonym na Kamień. Ja zaliczę bez postoju punkt żywieniowy na Przełęczy Hałbowskiej i ruszę dalej – spotkamy się gdzieś na trasie. Rozłączam się i napieram przez Świerzową, Ostrysz i Kolanin w kierunku punktu.

To trzeci paśnik na trasie więc na krótko – kola w bidon, w dłoń garść paluszków, w kieszeń buła. Chłopaki od rydzów przybyli na punkt wcześniej, ale bułki jedzą na miejscu więc kiwam im głową na ‘do zobaczenia’ i ruszam pod górę. Idąc zjadam wszystko, co chwyciłem ze stołu, a kiedy odwijam kanapkę i wbijam w nią zęby na twarzy pojawia się błogość. Zwykła, chamska, pszenna bułka z masłem wzmocnionym jakimiś chwastami i kawałek białego, słonego, sera. Może w dolinach nie robi to dużego wrażenia, ale po 10 godzinach górskiego napierania taki posiłek to prawdziwy przysmak.

Dzwoni żona i pyta gdzie jestem – a niby gdzie mam być? Na czerwonym szlaku, a Ty? Jest w Kątach i nie wie gdzie iść więc podpowiadam żeby znalazła szlak i ruszyła w kierunku Krynicy. ‘Dobra’ i tyle było z rozmowy.

Kiedy zbiegam do Kątów okazuje się, że moja żona poszła na drogę krzyżową i wylądowała na Grzywackiej. W zasadzie mogłaby zielonym przeciąć mój szlak, ale od tego kombinowania uśmialiśmy się po pachy i w końcu stanęło na tym, że schodzi do auta i jeśli zdąży mnie złapać w Kątach to dostanę buziaka, a jak nie to spotykamy się w Chyrowej. Tam ciężko będzie mnie przegapić, bo na punkcie posiedzę kilka minut.

Podchodzę pod Łysą Górę i widzę z daleka kościół gdzie moja żona rozpoczęła swoje katharsis na cierniowym szlaku. Uśmiecham się raz jeszcze i kiwam z niedowierzaniem głową – można mieć słabą orientację w terenie, ale przegapić główny szlak w tych górach? Tu już potrzeba prawdziwego talentu!

Na odcinku między Kątami, a Chyrową z kulasem bywa różnie. Generalnie Duduś uruchomił się już na dobre i robi, co może bym na niego zaczekał. Kiedy przyspieszam wali w kolano jakimś dłutem, kiedy zbiegam odpala swoją młotowiertarkę i boruje dopóki nie zmusi mnie do zatrzymania się. Z drugiej strony jak ciągnę w swoją – biegnę ile się da, a jak się nie da to idę. Na zbiegach niezależnie czy idę czy truchtam to i tak boli więc staram się zbiegać – jak trzeba to przeklnę, jak nie pomoże to poprawię bardziej kwiecistą wiązanką. Jakoś to idzie, ot, ultra patologia wyruszyła na górską przebieżkę. Dobrze, że zazwyczaj biegnę sam i tylko beskidzkie anioły mają przechlapane, bo muszą znosić mnie i moje wulgaryzmy. A one podobno takie porządne!

Gdzieś przed ostatnim zbiegiem pod wyciągiem do punktu w Chyrowej spotykam żonę. Kręci film (głównie swoje buty i kawałek moich pleców), ja cieszę się na jej widok i idziemy kawałek razem. Rozmawiamy, ona się troszczy i zapytuje czy nie mam dosyć, ja się na to wkurzam i tak nam rodzinnie mija kilka minut. W końcu urywam się, bo szkoda tanich kilometrów w marszu, a na punkcie i tak się spotkamy. Biegnę po płaskim z bólem, a kiedy szlak opada lecę w dół, a z bólu dosłownie ciemnieje mi przed oczami. Zaszczepiona myśl, że może warto dać na luz i skończyć przygodę trafiła na podatny grunt, zaczyna kiełkować i rosnąć szybciej niż bambus na sterydach.

Zbiegam. Mam kilkaset metrów do punktu, 22 kilometry do mety i serdecznie dość tej wyrypy. Zacząłem ciut za mocno, kolano odezwało się nieco za wcześnie, a świadomość tego, że na dole czeka auto dodatkowo podkopuje moją i tak już wątłą motywację, by mimo wszystko ukończyć ten bieg. Mogę usiąść i odpocząć, otworzyć piwo i pojechać na kolację albo przez kolejne 4 godziny ciorać się po beskidzkich szlakach.

Klnąc pod nosem na bolącą nogę przechodzę do marszu i szybkim krokiem pokonuję ostatnie metry. Widzę obsługę punktu i słyszę swoje myśli w których odpuszczam ostatni kawałek trasy.

‘Numer 605, schodzę z trasy.’

DNF***. Jeszcze nigdy nie zszedłem z trasy podczas górskiego ultra, no ale kaman! Niczego nie muszę sobie udowadniać! To moje bieganie, mój cel i moja decyzja!

– Cześć! 605, dzięki.

No dobra, dam sobie jeszcze kilka minut i zastanowię się co dalej. Napije się koli, zjem kilka ciastek i pomyślę. Kiedy przychodzi żona ja jestem już po tankowaniu wody i przełożeniu kolejnych batonów do kieszonek. Dajemy sobie buziaka, a ja patrzę przez chwilę w jej pytające oczy. W końcu uśmiecham się szelmowsko i słyszę swój własny głos:

– Ruszam dalej. Do zobaczenia na mecie!

Chrzanić to. Pary w nogach przecież zostało, płuca pomieszczą jeszcze sporo powietrza, a noga? Przecież aż tak bardzo nie boli, a poza tym skoro zrobiłem w tym stanie ostatnie trzydzieści kilometrów to dam radę jeszcze kolejne dwadzieścia. Nie znoszę cierpieć na próżno, ale jeśli nadać temu jakiś cel to jestem nie do zatrzymania.

Przed wyjściem spotykam jeszcze kumpla z którym znałem się tylko z internetów. Przed biegiem umawialiśmy się, że ja go na tej trasie dogonię (ruszył ze sto pięćdziesiątką) i będzie okazja, by zbić piątkę i życzyć sobie powodzenia na kolejnych kilometrach. Krzychu odnajduje mnie przy stole z paluszkami, a ja za plecami słyszę:

– Miała być piątka to jest!

Odwracam się i szczerzę zęby w powitaniu. ‘Cześć’, ‘najlepszego’, ‘powodzenia’ i spadamy – każdy w swoją stronę. Dla Krzyśka to półmetek z groszkiem więc ma czas na chwilę wytchnienia i odpoczynek, ja mam przed sobą ostatnie 22 kilometry i szkoda marudzić na punkcie. Kilka żelków, garść paluszków na drogę i wychodzę na szlak. Idąc asfaltem zajadam słone i z przypadku niezdrowe paluchy, ale w trakcie takich wyryp niespecjalnie przejmuje się dietą – ważny jest cel i każda pochłonięta kaloria ma mnie do niego przybliżyć. Zdrowe żywienie poczeka sobie cichutko do jutrzejszego poranka.

Zastanawiacie się być może jakim trzeba być kozakiem, by mimo chwil zwątpienia, zmęczonych mięśni i przeciążonego kolana przeć w kierunku mety? Powiem Wam, że jeszcze dobre kilka minut walczyłem sam ze sobą, by nie odpuścić. Jeden telefon, kilkaset metrów drogi powrotnej i wsiadam do auta. Teraz wydaje się to śmieszne, ale ja na serio rozpatrywałem taką ewentualność! Wiecie, co mnie powstrzymało?

Nie myśl. Rób. Myślenie to wątpliwości, a działanie to możliwości. W głowie dziele sobie ostatnie kilometry na 4 odcinki i wyraźnie widzę, że za godzinę będę 6-7 kilometrów dalej. Potem kolejna godzina – to już połowa dystansu, jeszcze jedna i w sumie to już z górki. Szukam w głowie jakiejś mądrej myśli którą mógłbym się sam ze sobą podzielić i słyszę swój własny głos:

– Lewa, prawa, tyle musisz robić. Resztę załatwi czas.

Tuptam przez krótki mostek, chłopaki z zielonej ekipy znowu mnie mijają (coś im długo schodzi na tych punktach), a przechodząc drą się w kierunku auta, które o mały włos nie zrzuciło ich do wody. Ja nie wiem, co mają w głowie kierowcy, którzy nie mogą poczekać dosłownie 5 sekund tylko muszą się pchać przed pieszymi. Pierwszeństwo?

Idąc delikatnie w górę przymykam oczy ze zmęczenia. Teraz kiedy już wszystko zostało ostatecznie postanowione spływa na mnie jakaś dziwna niemoc, niemalże senność. Mózg, paranoik i sabotażysta podejmuje jeszcze jedną próbę lecz kiedy teren nieco się wypłaszcza ja zaczynam wolno truchtać. Czas mija powoli, ale kiedy godzinę dalej widzę, że kilometry uciekają zgodnie z planem wstępuje we mnie nowa siła, a ja strząsam z powiek resztki zmęczenia. Kryzys już dawno się skończył dokładnie tak jak się zaczął – nagle i bez ostrzeżenia.

Po drodze wpadam jeszcze do kapliczki z jakąś świętą albo chociaż błogosławioną wodą. Też zabawny moment na trasie – idę, widzę jakieś schody i nagle macha do mnie człowiek i krzyczy żebym przyszedł, bo tu jest woda.

– Wody mam w opór, dzięki – odkrzykuję i już mam się zbierać w las, kiedy przychodzi odpowiedź.

– Ale to taka specjalna woda, na szczęście!

No jak na szczęście to namówił. Wchodzę do groty i przemywam twarz źródlaną wodą, a skoro taka specjalna ta woda to pociągam z dłoni solidnego łyka. Dzięki i już mnie nie ma.

Teraz, dla odmiany, będzie w dół, a dopiero potem w górę. Na trasie spotykam chłopaków, którzy napierają 150km i pytam jak wygląda końcówka – w sensie czy dużo będzie asfaltu. Słyszę, że jakieś 5 czy 6km, a mnie zatyka ze zdziwienia. 6 kilometrów asfaltu? Co jest do cholery? Piszę do żony żeby mi potwierdziła jak dojedzie do Iwonicza, że ostatni odcinek to 6000 pieprzonych, ulicznych, metrów a kiedy przychodzi odpowiedź okazuje się, że to kilometr, maksymalnie dwa. Tak mówi ktoś na mecie. No i potem wydało się, że to niezły dowcipniś był.

    Ostatnie podejście pod Cergową robię w delikatnej szarówce. Wieżę widokową mijam i jest jeszcze bardziej szaro, ale kiedy zaczynam schodzić w dół nagle jakby ktoś wyłączył światło, włączył deszczownicę i wiatrak do kompletu. Wieje, zacina jakimś badziewiem – ni to deszcz, ni to śnieg. Myślałem, że jakoś dokulam się do asfaltu bez czołówki, ale widząc, że to zupełnie niemożliwe ściągam plecak, wyjmuję buffa i czołówkę a na plecach zapalam czerwone światełko. Zakładam chustę na szyję, światło na głowę i poprawiam kapturem kurtki. No! Teraz można schodzić.

    Potem jest szlak przez las, w ciemności i samotności. To jeden z najfajniejszych momentów trasy – lubię szlak nocą, sam ze sobą, w blasku czołówki, szukając oznaczeń. Przypomina mnie się pierwszy długi BUT i idę, a kolorowe obrazki wspomnień migają przed oczami. Za chwilę skończy się ten bieg i jak zawsze jest mi trochę smutno, mimo całej radości związanej z tym dniem, biegiem i metą. Wychodzę na jakieś pola i kiedy dochodzę do parkingu przy wejściu na szlak trafiam na asfalt. Zaczynam biec po ruchliwej drodze – jeśli ktoś zastanawia się dlaczego w wyposażeniu obowiązkowym jest czerwone, migające, światło na plecach to między innymi właśnie z tego powodu.

    Kierowcy dzielą się na normalnych czyli takich którzy biegaczy mijają, albo na tych ‘na prawie’, którzy mają nas lekko w dupie i po prostu jadą. Wtedy trzeba zbiec nieco głębiej na pobocze, bo szkoda mając rację wpaść pod samochód. Wieje, coś pada, a ja biegnę za tasiemkami aż dobiegam do Iwonicza. A więc jednak 2, może 3 kilometry tego asfaltu? No i dobrze, bo w sumie to usiadłbym już na dupie i zjadł coś ciepłego. Daję się dogonić Dawidowi i biegniemy sobie razem wyglądając deptaka i nasłuchując odgłosów mety. Szlak skręca w prawo, my z nim, a ja zastanawiam się głośno gdzie my, do cholery, idziemy? Centrum jest chyba tam w dole?

    – Do Iwonicza – mówi Dawid.

    Aha. Czyli to była jakaś inna wiocha, spoko. Czyli jednak będzie te 6km asfaltu, luzik.

    Idziemy pod górę i rozmawiamy o tym gdzie się biega w Poznaniu. Czas na rozmowie mija szybciej, a my za chwilę wchodzimy do miasteczka i ani się spostrzeżemy zbiegamy asfaltem w dół. Dawid przyspiesza (chciał złamać 17 godzin), a ja potem dowiem się, że wpadł na metę niecałe 2 minuty przede mną. Ja biegnę swoje i co ciekawe biegnę. Duduś wciąż jest ze mną i coś tam piłuję pod kolanem, ale po tym biegu czuje, że mamy ze sobą lepszy kontakt – ja przyzwyczajam się do jego ostrych narzędzi, a on chyba nieco poprawił swój czas na setkę.

    Kiedy tak sobie biegnę przed siebie słyszę z boku głośne ‘tutaj!’ No nieźle, mało co minąłbym deptak i poleciał dalej. Wpadam na ostatnią prostą, gaszę czołówkę i przyspieszam. W geście triumfu podnoszę do góry kije i uśmiecham się po raz nie wiadomo który tego dnia. Wpadam na metę przepełniony radością i kiedy zatrzymuje się przed ekipą czuję, że mógłbym i chciałbym biec dalej, choćby do samej Komańczy. Jednak to nie tym razem i nie podczas tej edycji, ale przecież góry są cierpliwe. Poczekają.

    Dalej był pitny miód, ciepły posiłek, piwo i powrót do Krynicy. I kolejne kilka dni laby, spacerów i świętowania, ale to już zupełnie inna historia.

    KONIEC

     

    Garść informacji podanych wraz z kolejnym, spienionym, kuflem piwa:

    1. Trasa zaiste jest piękna, a górki, choć niewysokie, dają okazję, by się po nich nabiegać i nieźle zmęczyć. Asfalt wkurza – zwłaszcza końcówka – choć rozumiem, że dla sto pięćdziesiątki to może być przyjemna odmiana. Cóż, sprawdzę to za rok.
    2. Z mapy trasy jest 102,3km, ale jak wspomniałem nam, biegaczom, wychodziło różnie. Mój zegarek nabiegał 108,1km w poziomie i 4262m w pionie – cóż, widocznie za daleko i za często zbiegałem ze szlaku sikanie.
    3. Czas brutto który wykręciłem na tej trasie to 17:06:21, a patrząc na międzyczasy widzę jak ładnie i równo spadało tempo po pierwszej połówce (47,3km – 6:53:57). Kondycja – może, kontuzja – oczywiście, a najpewniej i jedno, i drugie. Uważam, że 15 godzin było w tym roku nierealne, ale 16 – w zasięgu. Ze swoich 17 również jestem zadowolony.
    4. Garść informacji technicznych: buty Inov-8 Trailtalon 290, ubrany regulaminowo czyli spodnie Dobsom, cienka bluza z długim rękawem, kurteczka z rzadka przeciwdeszczowa, dwa buffy, sterane kije od Fizana, plecak z 2-litrowym bukłakiem i półlitrowy bidon. Do picia woda i kola, do jedzenia słodkie batoniki, a na punktach dodatkowo ciastka, żelki, słone paluszki i bułka z białym serem. Na mecie pitny miód, ciepłe piwo i talerz pożywnego makaronu ze szpinakiem i mięsem. Słodyczy dość na długie tygodnie (do następnych gór), a kolejne śniadanie zacząłem po swojemu – jajecznicą, chwastami i czarną kawą.

    Dziękuję wszystkim którzy kibicowali mi na trasie, nawet jeśli w czasie biegu byliście setki kilometrów ode mnie. Dziękuję żonie za spotkanie na szlaku i wsparcie mentalne (a może wystarczy te 80 kilometrów?). Obsłudze punktów za pomoc i ciepły uśmiech, fotografikom za niesamowite kadry, a organizatorom za całość imprezy, ale przede wszystkim za to, że jest.

    Wszystkim których nie wymieniłem, wszystkim którzy pracują w cieniu i pozwalają nam, biegaczom, wystartować i cieszyć się biegiem, ślę osobne podziękowania. Nie znam Was i pewnie nigdy Was nie widziałem, ale wiem, że jesteście. Znakujecie trasę, dowozicie sprzęt, gotujecie i współorganizujecie całą tę imprezę. Robicie robotę dzięki której my możemy bezczelnie się obijać, bo jedyne, co musimy to:

    – Lewa, prawa, tyle musisz robić. Resztę załatwi czas.

     

    * Kołodziejczyk, Ojciec Dyrektor, Organizator i Budowniczy Tras na Beskidy Ultra Trail

    ** Jeśli zastanawiasz się skąd to nieapetyczne porównanie spieszę z odpowiedzią – w okresie roztrenowania mam dla siebie nieco więcej czasu i odświeżam prozę Grzesiuka.

    *** Did Not Finish – w biegach nieukończony start (DNF) oznacza wynik uczestnika, który nie ukończył danego wyścigu z powodu wyczerpania, kontuzji, czy też z innego powodu.