Macie swoje miejsce na świecie? Nie pytam o mieszkanie, dom, działkę czy nawet alternatywne rzeczywistości w których bywacie. Pytam o Waszą przestrzeń w której czujecie, że jesteście we właściwym miejscu. Kiedy tam jesteście nie ma dla Was ścian – tyko drzwi. Nie odkładacie na potem tylko działacie. Nie przyglądacie się problemom tylko znajdujecie rozwiązania. Nie naprawiacie tylko tworzycie od nowa.

Ja mam. Jednym z nich są góry. Konkretniej? Beskidy na przykład. I niech się Tobie nie wydaje, że szukam tam okazji do przytulania drzew czy głaskania kwiatów – znajduję tam długie godziny na szlaku, pot, ból stawów i palące mięśnie. I przy okazji odnajduję tam siebie.

Mówią, że jeśli nie sposób wymyśleć rozwiązania w trakcie 3 godzin biegu znaczy to, że problem nie ma rozwiązania. Nie wybrałem się jednak w góry, by rozwiązywać problemy życia codziennego, kolejny raz pojechałem tam po to, by kilka sobie stworzyć. A potem rzucić się na nie z całą mocą i roztrzaskać wszystkie w drobny pył.

Tak. Dobrze mnie już znasz. Znowu chodziło kilometry biegowych ścieżek i cioranie się po ‘moich’ Beskidach. 3 dni, 90 kilometrów i kilkanaście godzin spędzonych na szlakach w słońcu i deszczu. Głównie deszczu. Zacznijmy jednak od początku…

Tym razem wyruszam prawie o czasie. Zaplanowałem lądowanie w Szczyrku na godzinę dwunastą w południe, a po zjedzonym jeszcze w domu śniadaniu, zapakowaniu auta szpejem, pożegnaniem Guzika i szybkimi zakupami na najbliższe kilka dni GPS wyrysował mi trasę, którą podsumował na godzinę trzynastą. Poślizg akceptowalny, ba! podejrzanie niewielki. Czyżbym wypadł z wprawy? Jeszcze ostatnio udało mnie się wykręcić 3 godziny obsuwy, a tutaj wyszła marna godzina. Chyba się starzeję.

Plan na dzień pierwszy jest prosty. Wbiec, pobiegać, zbiec i zarepetować. Parkuję pod wynajętym ‘apartmą’, witam się z Anią i zaczynam znosić rzeczy do pokoju. Tylko te najpotrzebniejsze żeby ruszyć (najpotrzebniejsze mówię, zostaw na razie tę butlę), resztę wypakuję po powrocie. W głowie tyczę sobie trasę – starczy mi na dzisiaj dwadzieścia kilka i dobrze byłoby gdybym wyrobił się w cztery godziny.

Szczyrk – Skrzyczne – Malinowska Skała – Ostre (żółtym) – Skrzyczne (niebieskim) – Szczyrk

Ruszam przed czternastą. Wgryzam się w niebieski szlak prowadzący pod górę i *pstryk* jestem sobą. Na swoim miejscu. I nic to, że na Malinowskiej zaczyna padać (zbierało się to i zaczęło) – wyschłem na podejściu pod Skrzyczne, a kiedy zbiegałem do Szczyrku znowu lunęło. I dobrze, bo zdążyłem się spocić.

Wszystkiego było 24km w poziomie, a na podejściach uzbierałem prawie 1500m up.

Wróciłem jakoś koło 18tej. Prysznic, wyładunek auta (gdzie do cholery to piwo?), trochę pracy i na kolację. Miałem jechać autem (bo leje), ale Ania pożyczyła mi parasol (na kolację się chodzi zgodnie ze starą prawdą – jak chcesz się napić to nie jedź, a jak jeszcze się nie napiłeś to się napij). Później wieczór w pokoju, szklanka miodu (niejedna) i planowanie trasy na dzień następny.

Kolejny dzień wita mnie deszczem. Nie zdążyłem jeszcze otworzyć oczu, ale uszy miałem otwarte od przebudzenia – ciche ‘kap, kap’, krople deszczu na balustradzie balkonu. Za oknami szarość wstającego dnia, góry osnute gęstą mgłą i gdzieniegdzie kawałki niebieskiego nieba. Do tego wszystkiego ciepło (w ciągu dnia 14-15C) zatem już wiem, że znowu będzie idealnie.

Nastawiam kawiarkę, opłukuję kubek po miodzie, zmywam resztki snu z powiek. Pierwsza kawa jest zawsze niespieszna – leżę wstukując trasę w mapę zamieniając wszystkie miejsca w których będę tego dnia w ciąg współrzędnych. Kilka najpotrzebniejszych telefonów (również roboczych – wolę tak w górach niż czekać z wyjazdem na weekend) i nastawiam kolejną kawę. W międzyczasie pakuję plecak – w taką pogodę jak ta nie ma zbyt dużo pakowania, starczy bukłak, bidon, dwa batony, telefon i kamera. Kończę kawę i zamykam drzwi z drugiej strony.

Szczyrk – Skrzyczne – Ostre (niebieskim) – Magurka Radziechowska – Magurka Wiślana – Malinowska Skała – Malinów – Przełęcz Salmopolska – Grabowa – Kotarz – przed Przełęczą Karkoszczonka zawrotka i z czerwonego w dół.

Pasjami uwielbiam zaczynać od dobrej sztajchy, bez żadnych rozbiegówek. Od miejsca w którym śpię do początku szlaku prowadzącego ostro w górę mam 400m – akurat by rozruszać nogi i dogrzać mięśnie. Deszcz wisi w powietrzu, ale mi to wisi, tak po prawdzie to cieszę się z takiej pogody. Do biegania idealna i choć widoków nieco mniej to dla Łowców Mgły nie lada gratka.

Podejście pod Skrzyczne. Tego dnia inaczej – postanawiam utrudnić nieco zabawę i idę trasą pod kolejką zamiast szlakiem. Jest stromo, jest ślisko, jest krócej o kilkaset metrów, ale idzie się zmęczyć jakby bardziej. Nie wierzcie mi na słowo, jedźcie i sprawdźcie to sami.

Potem już poezja dnia codziennego – wszedłeś to teraz zbiegnij. Masz to? No to znowu, hop, do góry. Na Magurkach wpadam znowu w deszcz i w mgłę, a zbieg z Malinowskiej Skały to już poezja – płynący szlak przypomina szczenięce czasy i każdy kolejny krok stawiam w jeszcze głębszą wodę bawiąc się w tym strumieniu jak dzieciaki w kałuży. Z przełęczy lecę czerwonym w kierunku kolejnej przełęczy kalkulując ile kaemów nabije w nogi jeśli zechcę dolecieć do Klimczoka. Finalnie odpuszczam i na moment przed Karkoszczonką zawracam, by po kilku kilometrach spaść nieoznakowanym szlakiem w dół – wiem od miejscowych, że wylecę niemal na wprost mojego ‘apartmą’ co oszczędzi mi kilometrów asfaltem.

Tego dnia 36km w poziomie, a w pionie wszystkiego prawie 2000m.

Czyli jestem w pokoju, tak? A co się robi po kilku godzinach na szlaku? Dokładnie Zatem odpalam pierwsze piwo i idę się potoknąć. Potem trochę pracy, kolacja, szklenica zacnego trunku i kolejna. Siedzę na balkonie i słuchając hipnotyzującego ‘kap, kap’ ślepię w niebo.

Zastanawiam się nad dniem następnym. Mam w głowie taką jedną trasę, którą chce zrobić, ale tam wyjdzie mi dobrze ponad czterdzieści, a i przewyższeń będzie sporo. Niczego nie planując zakładam, że jeśli po obudzeniu się nogi będą fresz to jadę (trasa zakłada start i metę w Ujsołach), a jak nie to wracam łącznikiem na czerwony (czyli wbiegam drogą, którą dzisiaj zbiegłem) i lecę w kierunku Klimczoka. Zobaczymy, co przyniesie dzień, a skoro wieczór taki piękny to daję się namówić na jeszcze jeden kubek ambrozji. A deszcz śpiewa…

Budzik nie zadzwonił. Tak po prawdzie to nie zdążył, bo otworzyłem uszy i oczy dobrą chwilę przed tym, jak ten rozdarł japę. Pogoda za oknem spodziewana choć pada nieco mniej. Nogi – cóż, trzeba mi się przyznać przed samym sobą, że nieco spracowane. W sezonie takie sześćdziesiąt to na jedną nóżkę, ale to pierwszy wypad w góry po zimie i cóż, przyznaję się, żem słaby jak gołąb jakiś albo inna kuropatwa. Zatem wybór może być tylko jeden!

Kawa. Od tego zaczynam dzień. Leżę, popijam cudownie gorącą nutkę dekadencji i stukam trasę. ‘Zrobię kółko’ – okej. ‘Zacznę od miejsca gdzie wczoraj skończyłem’ – logiczne. Po chwili wystukałem sobie coś takiego:

Szczyrk – łącznikiem do czerwonego – Klimczok – Stołów – Błatnia – Brenna – Horzelica – Grabowa – Kotarz i z czerwonego w dół.

Przyznaję sam przed sobą, że to brzmi jak plan. Jeśli będzie mi mało to zawsze mogę zbiec z czerwonego w kierunku na Malinowską Skałę i spaść ze Skrzycznego, ale nie zakładam takiego… Zresztą, niczego nie zakładam, będę jak wrócę i tyle!

Kilka zdań tytułem wyjaśnienia. W planach miałem Ujsoły jednak kondycja kończyn dolny z przypadku nazywanych nogami pozostawia sporo do życzenia – oczywiście, że mogę pojechać i przebiec te czterdzieści z groszkiem, ale musiałbym założyć raczej niższe tempo. A to nie o to chodziło, by się przeciągnąć tym szlakiem tylko, by nad nim polatać. Na wysokości lamperii (jeśli na szlakach w górach jest lamperia – nie kojarzę).

Tymczasem ruszam. Kawałek asfaltu, płytami do góry i w końcu podeszwa łapie nieutwardzony kawałek podłoża. Wspieram dłonie o uda i idę równym krokiem w kierunku czerwonego. Na szlaku lecę w kierunku Przełęczy Karkoszczonka i potem dalej, na Klimczok. Ten kawałek czerwonego to naprawdę fajna sztajcha – idę równo i w tempie mijając kolejne wycieczki (sobota). Wchodzę na siodło, potem na Klimczok, łapię oddech i lecę w kierunku Błatniej.

To jeden z moich ulubionych szlaków do biegania. W całości biegalny, z fajnym widoczkami i perspektywą przyjemnego zbiegu do Brennej. Przelatuję nim z taką samą jak zwykle przyjemnością pstrykając kilka fotek i spadam w dól. W miasteczku przebiegam obok amfiteatru i ruszam pod górę w kierunku Horzelicy – tutaj zawsze wracają wspomnienia, to punkt żywieniowy na trasie Beskidy Ultra Trail.

Wspinam się pod górę, a kiedy teren wypłaszcza biegnę przeliczając dzisiejszą trasę. Skrzyczne czy może czerwonym na Kotarz i w dół. Z chęcią wybrałbym pierwszą opcję ale do skumulowanego zmęczenia dołączyła jeszcze propozycja Najlepszej z Żon – zbiegnij szybciej i wracaj do domu. Góry kocham, ale w Urzędzie Stanu Cywilnego to nie im ślubowałem więc daję się namówić – trzymam się czerwonego i lecę zgodnie z pierwszym planem.

30km w poziomie i prawie 1500m w pionie.

Prysznic, kawa, pakowanie gratów. Żegnam się z Anią (wrócę!) i wskakuję do auta – jeszcze tylko knajpa i golonka – a po obiedzie ruszam na Opole. Wypad jak zawsze udany, ale najlepsze w nim jest to, że nie zrealizowałem tej jednej, zaplanowanej, trasy. Już wiem, że dosłownie za chwilę wrócę i poprawię.

52 godziny w górach, 16 na szlakach. 90 kilometrów w poziomie, 4890 metrów w górę. Uwielbiam, pasjami.

Tyle. Do następnego wiara i…

 

Zdrówko!