Madera. Mówią na nią wyspa wiecznej wiosny, ale co mnie obchodzi panująca tam pora roku? Natomiast już po kilku wybieganiach na Maderze wiedziałem jak powinna wyglądać właściwa nazwa – wyspa stromych podbiegów.

Nie wiem jak Ty, ale ja mieszkam na płaskim. W moim mieście zrobienie szybkiej dyszki to bite 15, może 20 metrów w górę, a leśne piętnaście poziomo pozwala zebrać nawet pod 30m przewyższeń. Pierwsze wybieganie na Maderze, takie zupełnie ‘po płaskim’ (wzdłuż wybrzeża) nabiło mi w nogi jakieś 130m up, kolejne (ulicą, do wioski obok) – 280m, a podbieg do Monte w Funchal ponad 600.

No i takie bieganie to ja lubię!

Na Maderę pojechałem odpoczywać, zwiedzać i ogólnie dobrze się bawić jednak oczywistym jest, że słowo biegacz pochodzi od biega, a nie np. leży. Zatem z nieskrywaną dumą obwieściłem żonie, że do mojej walizki niestety niczego nie dopakuje, bo zrobiłem to sam – tym samym w wyścigu o jak największą liczbę zabranego obuwia założyłem żółtą koszulkę lidera. Oczywiście nie na długo, bo moja ukochana nie zwykła tak łatwo się poddawać; jakimś cudem, wyłamując zęby wszystkim prawom fizyki, dopakowała jeszcze sandały, mokasyny, kalosze i wodery spychając mnie na zaszczytne, drugie, miejsce.

Jako, że nie jest to blog podróżniczy to nie zacznę od opisu malowniczego zachodu słońca nad lotniskiem Funchal Cristiano Ronaldo Airport tylko z miejsca przebiegnę do dnia trzeciego wyjazdu i pierwszej przebieżki po mieście Funchal.

1. Funchal. Wzdłuż wybrzeża, ulicami starego miasta i dalej. 10,4km i 130m w pionie.

W zasadzie nie ma o czym opowiadać. Wybiegam z hotelu, skręcam w prawo i biegnę w kierunku mariny. Dalej prosto, prosto i prosto aż uliczki każą skręcić i tak, trzymając się wybrzeża, dobiegam spokojnie do jakiegoś wypłaszczenia. Zawracam i biegnę po swoich śladach, by po kolejnych 30 minutach siedzieć w restauracji i popijając kawę ślepić w ocean.

2. Camara de Lobos i z powrotem. 14km i 280m w pionie.

Ktoś powiedział mi, że ta cała de Lobos to urokliwa wioska rybacka w okolicy Funchal więc następnego dnia postanawiam to sprawdzić osobiście. Z hotelu tym razem w lewo i do końca miasteczka. Dalej jak droga prowadzi – czasem chodnikiem, czasem (niestety) ulicą. Pierwszy urok jaki napotykam to na psa urok: malownicza cementownia pręży swoje muskuły z betonu połyskując niczym złoty ząb wbity w chodnikową płytę.

Dalej jest lepiej – kawałek czegoś, co mogę spróbować nazwać promenadą, potem wbiegam do wioski, biegnę do mariny i dalej uliczkami. Zawracam gdy odór kocich szczyn przypomina mi, że natura niejedno ma oblicze. I zapach też niejeden.

Wracam po swoich śladach i po swojemu ślepię w ocean. Do kawy ciastko (po biegu wszystko jest keto) i lampka sparklingowanego wina.

3. Monte, Funchal. 13,8km i 560m w pionie.

Po jednym dniu przerwy postanawiam wrócić na asfalt. O tym, że jest coś takiego jak pionowa ulica prowadząca na Monte dowiedziałem się kilka dni wcześniej podczas spaceru po mieście. I mniejsza o te ogrody na górze, najważniejsze jest, że podczas 3km podejścia zbierasz 600m pionu!

Tym razem było nieco mniej, a z całym tym wypadem wiąże się zabawna historia.

Wieczór, dzień wcześniej. Po kolacji w typowo włoskim stylu (pamiętacie, co jest nieodłącznym dodatkiem do posiłków na diecie śródziemnomorskiej?) i spacerze po knajpach i knajpkach wracamy do pokoju celem udania się na zasłużony odpoczynek. Jednak głupio kończyć dzień w tak przewidywalnym stylu więc po drodze nabywam drogą kupna butelkę maderskiego wina i wtedy pojawia się ona; cała na biało, uśmiecha się i patrzy na trzymaną przeze mnie flaszkę.

– Będziesz to pił?

W tym momencie pojawiają się wątpliwości czy to na pewno moja żona.

– Jasne, że będę pił. A po co mi wino? Poczytam książkę, skosztuję ambrozji z wyspy wiecznej…

– A jutro rano biegniesz na Monte? – bezceremonialnie przerwała mój kwiecisty monolog – chcesz się założyć, że nie zdążysz wrócić na śniadanie?

– Pewnie, że chcę. I pewnie, że zdążę.

Spojrzałem na zegarek. Późno. Jeśli posiedzę w ogrodzie jeszcze tę butelkę wina to mogę sam sobie niepotrzebnie wszystko utrudnić. Tym bardziej, że rano trzeba wstać, ogarnąć się, przynieść żonie kawę, zabawić rozmową pijąc drugą i dopiero można wyjść.

– Zakład stoi. Biegnę tę trasę (pokazuję na mapie), zawracam przy ogrodach i wracam na śniadanie. Możesz zająć stolik i czekać w restauracji.

Wino poczeka. Jutro też jest dzień.

PS. Zakład wygrałem, spóźniłem się akceptowalną minutę (dosłownie)! Z racji tego, że zawróciłem przy ogrodach zrobiłem na tym podejściu +500m – za kilka dni pobiegnę inną trasą i znajdę dodatkowe 100.

4. Funchal, kręcę się po starym mieście. 10,9km i 144m w pionie.

Bez historii. W nogach czuję wczorajszy zbieg więc tego dnia postanawiam po prostu pobiegać. No i biegam, a potem śniadanie, ocean i ślepię w kawę (czy jakoś tak).

5. Pico do Arieiro – Pico Ruivo – Achada do Teixeira – Pico do Arieiro. 17,7km i 1100 w pionie.

Po dwóch dniach przerwy (zwiedzanie od rana i sporo trekkingu po okolicach) wracamy na Pico do Arieiro (byliśmy już tam po widoki i na krótkim treku). W pierwszej wersji miałem wrócić sam jednak rano okazuje się, że życie nie daje taryfy ulgowej – jedziemy zatem we dwoje. Plan jest prosty – ja ruszam na wycieczkę biegową, a żona kontynuuje trekking osławioną trasą Tres Picos czyli szlakiem między trzema najwyższymi górami wyspy: Pico do Arieiro (1818m) – Pico das Torres (1853m – na nią nie wchodzimy) – Pico Ruivo (1862m).

W przewodnikach często określana jako najtrudniejsza trasa trekkingowa na Maderze, ale niech Was nie zwiedzie opis – dla amatorów biegania po górach to trasa dość łatwa i tylko ze względu na dwie kwestie nie da się jej zrobić szybciej niż się da.

Tak, szlak jest niemal w całości biegalny, ale nie nadaje się do biegania. Pomijając niektóre zbyt strome schody czy ciemne tunele (zwłaszcza odradzam trzeci w kolejności – jest tam dość nisko, co sprawdziłem dla Was swoją osobistą głową) to największą przeszkodę stanowią a) widoki – na które się nie da nie patrzeć chyba, że jesteś tu (tam) któryś raz i znasz je na pamięć, b) ludzie – których jest po prostu dużo. Ja wystartowałem jakoś w okolicy południa i tak jak do Pico Ruivo dało się trochę polatać tak z powrotem korki jak na A4 – zwłaszcza na wąskich schodach, zwłaszcza gdy próbujesz minąć pięćdziesięcioosobową wycieczkę kijkarzy. W zasadzie to luźno było tylko na trasie do i z Achada do Teixeira.

Całość robię na lekko i na tyle szybko na ile pozwalają mi wspomniane widoki i korki. Na trasie spotykam kilku biegaczy i śmiejemy się do siebie; wszyscy mamy ten sam problem więc każdy odpuszcza sobie wyzwanie sportowe i po prostu rozkoszuje się drogą.

Dobiegam do Pico Ruivo, trzepię miliony fotek, wracam na rozejścia tras, zbiegam w kierunku Achada do Teixeira, zawracam i z powrotem na Pico do Arieiro. W tak zwanym międzyczasie spotykam żonę, pykamy sobie po setce fotek i lecimy z powrotem, każde swoim tempem. Kiedy dobiegnę do schronu usiądę z zimnym piwem, a potem wybiegnę z drugim na spotkanie, niosąc ukojenie zaklęte w chłodnym i pienistym napoju. Tfu, co to za styl? Browara jej przybiegnę, ot co!

Wrzucam kilka fotek z tego magicznego miejsca, bo, co ja Wam będę opowiadał. Anegdota? No dobra, jakąś znajdę.

Biegnę. Szlak jest wąski, kamienisty, w miejscu w którym obchodzimy szczyt Pico das Torres ścieżka wije się i wręcz klei do skały. Biegnę lekko przyhamowując przed każdą grupką piechurów; czekam na odrobinę więcej miejsca, rzucam ‘przepraszam’ i jak dostanę nieco przestrzeni wyprzedzam. Przepraszam w losowych językach, tym razem nie zdążyłem, a grupka piechurów zauważa mnie i puszcza z uśmiechem. Wymijam z wdzięcznością, a kiedy rzucam po polsku ‘dziękuję’ słyszę radość i jakże wymowne zdanie.

– Wiadomo, że jak pozytywny wariat to Polak.

Pozytywny wariat. Ładnie.

6. Monte, Funchal. 13,8km i 670m w pionie.

Kolejny raz Funchal i Monte po raz drugi. Z uwagi i okazji (urodziny) funduję sobie z rana ketogeniczne monte czyli bieg o wodzie i w pionie. Pisałem – przypomnę: jedno podejście, ponad 600m w górę, a na końcu koniec drogi. Można niby przedrzeć się krzakami i pójść dalej, ale mi wystarczy; odwracam się na pięcie i zaczynam zbiegać. Na tak stromym zbiegu metry uciekają szybko, ale jak wypadam na płaski kawałek asfaltu to wrażenie jest jakbym biegł na cudzych nogach. Zanim ktoś się zorientuje, że rąbnąłem czyjeś nogi pędzę do hotelu, a tam…

Torcik i wino sparklingowane, a potem absolutnie nic wspólnego z bieganiem. Może i jestem loko, ale urodziny to urodziny.

PS. Finału Wimbledonu nie odpuściłem.

7. Funchal, gdzie indziej. Do ogrodu botanicznego i jeszcze z 200m wyżej. 14,2km i 560 w pionie.

I to już ostatnie bieganie na wiosennej i pionowej Maderze. W dzień wyjazdu zamiast leżeć na basenie wyciągnąłem kopytka w kierunku ogrodu botanicznego (odwiedzonego dzień czy dwa wcześniej) i pobiegłem na górę, by raz jeszcze zakosztować wiatru we włosach. Podbieg nieco mniej wymagający niż ten na Monte dzięki czemu można było nieco szybciej zbiec (i przy okazji dołożyć na zakończenie czwórkom – niech też mają coś od życia).

Pobiegłem, a gdy wyleciałem za Funchal to wróciłem. Bez historii choć to nie do końca prawda – w końcu właśnie ją dla Was napisałem.

Podsumowując: 7 biegów, 95km w poziomie i ponad 3400m w pionie. Jasne, że można było biegać więcej, ba! można było biegać wszystko co przespacerowałem, przeszedłem, a nawet to, co tylko widziałem na horyzoncie, ale nie o to na tym wyjeździe chodziło. Pojechałem z żoną, chodziliśmy i zwiedzaliśmy wspólnie; były dni kiedy trzeba było zwyczajnie poleżeć, ale i takie kiedy z samego rana pakowaliśmy graty do auta i jechaliśmy zobaczyć nieznany nam jeszcze kawałek wyspy.

W zasadzie to pomijając wycieczkę biegową trasą Tres Picos wszystko inne biegałem do śniadania. Później już czil, lajt, luz i łajn. Znaczy się wino – dobre, bo nie zawsze to maderskie.

 

W ramach ciekawostek:

  1. Na Maderze, a przynajmniej w mieście Funchal, bieganie czy jazda na rowerze to sport bardziej powszechny niż spanie na ławce lub chodniku. Biegaczy mnóstwo, w zasadzie o każdej godzinie dnia spotkasz nie jednego, ale dziesięciu współbiegaczy. Biegają głównie mężczyźni, raczej w sile wieku i starsi choć nie jest wielkim zdziwieniem spotkać młodzika rąbiącego podbiegi czy grupkę pań starających się jednocześnie biec, konwersować i słuchać muzyki. Biegaczy uprawiających wertikale (biegi pod górę) nie spotkałem.
  2. Mieszkańcy Funchal czasem nadzwyczaj żywiołowo reagują widząc biegacza. Oklaski, kciuki czy zawołania to raczej norma – zwłaszcza ze strony starszych jegomościów bez zębów.
  3. Ulice Funchal prowadzące w górę miasta są strome i wąskie, a mieszkańcy jeżdżą po nich dość brawurowo. Kiedy biegniesz ulicą i akurat nie masz ochoty ocierać się o pędzące z góry auto ustąp drogi – wyminąć wyminie, ale czy przypadkiem rąbnie lusterkiem tego nigdy nie wiesz.
  4. Mimo, że Madera to wyspa wiecznej wiosny i temperatura najcieplejszych miesięcy (czerwiec – listopad) rzadko przekracza 24C to panujący tam klimat i wilgotność powodują, że ciężko się nie spocić. I to jak! Po 2 godzinach biegu w mieście ciuchy można dosłownie wykręcać, a po kilku godzinach w górach czapeczka po wyschnięciu służyła za solniczkę do końca pobytu.

Koniec, ale tylko na dzisiaj. Trzymajcie się ciepło choć patrząc na pogodę za oknem to mamy załatwione – wszyscy. Do zobaczenia na blogu albo gdzieś na beskidzkich szlakach.

Zdrówko!