Relacja z biegu Chudy Wawrzyniec 2016 opublikowana na portalu bieganie.pl.
Prolog – czyli jak to się zaczęło
Ujsoły. Miasteczko ultrabiegowe, które powstało z okazji nadbiegającego Chudego Wawrzyńca bawiło oczy feerią kolorów. Głosów. Zapachów (również, chociaż to ostatnie akurat cieszyło najmniej). Zlokalizowane przy szkole sam-nie-wiem-jakiej (GPS wiedział i to mi wystarczyło), ze stoiskiem sklepu napieraj (tradycyjnie) i fudtraka, a w zasadzie kofitraka (nowocześnie), ale co najważniejsze, ze sryliardem wesołych ludzi. Biegaczy, przechadzających się po trawnikach i kamiennych chodniczkach, zasiadających na murkach, ławkach i leżaczkach, patrolowców strojących do siebie samych zabawne miny, organizatorów oraz krewnych i znajomych organizatorów, którzy krzątali się po okolicy dogrywając szczegóły albo sprawiając wrażenie dogrywania tychże. Słychać było śmiechy, przywitania i głośne nawoływania, powietrze wypełnione było opowieściami, które płynęły z każdej strony. Opowieściami o bieganiu. O biegaczach. O ich ukochanych wyrypach i zaprzyjaźnionych kontuzjach. Komuś pobrali krew i 'wariat jesteś’, ale przyjechał biegać. Kogoś rwał achilles, ale ostatnio (tzn. wczoraj) poczuł, że odpuszcza i 'szkoda tylko tych treningów, których nie było’ ale postanowił, że przyjedzie. 'Najwyżej pobiegnę krótką.’ Jasne.
Wpadłem do miasteczka jak burza, no dobra, jak letni, leniwy deszczyk, porzucając wcześniej auto gdzieś przy szkole. Szybka rejestracja, garść informacji, rozkładanie śpiwora, odbieranie zakupów ze sklepu i znoszenie gratów z samochodu. Termos z kawą w rękę i na zewnątrz, posiedzieć, pochłonąć atmosferę i posłuchać mądrzejszych od siebie na specjalnie zorganizowanym spotkaniu z Anią, Ewa i Piotrkiem – tymi, którzy po tych szlakach i trasach biegają zazwyczaj, albo zawsze, najkrócej. Słowem, spotkanie ze zwycięzcami Chudych w przeszłości.
Odprawa. Kolejny raz mówimy sobie o co jutro będzie biegać, przypominamy szlaki, salwami śmiechu kwitując kilka oczywistych oczywistości powtarzanych co roku przez Magdę i Kshyśka. Podsumowanie konkursu, zapowiedź następnego.
Kolacja.
Leżę.
Noc. Strasznie lubię noce przed biegiem, najlepiej na wspólnej sali – wśród chrapnięć, skrzypów drzwi, zajączków puszczanych przez blade światełka czołówek. Lubię tam być, lubię chłonąć atmosferę wspólnego oczekiwania na bieg i nieważne czy to pierwszy, dziesiąty czy szebernasty raz – te noce lubię tak samo bardzo.
Cisza. Staram się zasnąć co przychodzi mi bez trudu – ostatnimi dniami nie miałem za bardzo czasu na sen. O 1:42 punkt wstaje i idę – wiadomo, człowiek nie da rady wchłonąć aż tyle wody – wracam i kładę się spać. Tylko czy jest sens zasypiać? Nie ma sensu więc zasypiam na kwadrans, może dwa kwadranse. Potem wstawanie, jedzenie, smarowanie, ubieranie, przeglądanie sprzętu i wsłuchiwanie się w deszcz za oknami. Pada. Jak długo? Jak dużo wody polało się na szlaki? Jak dużo jeszcze się poleje – po plecach, za kołnierz, pod nogi?
Po raz drugi wychodzę przed szkołę sprawdzić czy jeszcze kapie, staje, ślepię w kosmos. Deszcz jakby zelżał, wydaje się, że jego padanie ma się ku końcowi. Kshysiek mijając mnie patrzy za moim przykładem w niebo, widzę szelmowski uśmiech na jego twarzy i wesoły komentarz – 'Pogoda nam się psuje. Przestaje padać.’ Genialne!
Busy zwożą nas na miejsce startu. Kilka zdań, które usłyszałem, kilkadziesiąt, których nie zarejestrowałem uprawiając rozgrzewkę toaletową. Znaczy bieg do kibla i z powrotem podczas którego oswajam zesztywniałe jeszcze nogi z ruchem, przyzwyczajam ramiona do ciężaru plecaka. Dokręcam sznurówki w butach i słyszę jak orgowie nieśmiało przypominają, że dobrze byłoby za chwilę wystartować. Dobrze, że dobrze, bo zdążyłem nieco spicnieć.
Stoję. Odliczam głośno, patrzę w mrok, ale od dobrej chwili nie ma mnie już na asfalcie. Od dobrej minuty czy dwóch dosłownie latam ponad chodnikami i oczyma, uszami i nozdrzami wyobraźni jestem w lesie. W górach. Na szlaku.
Rozdział I – Ciemno
Ruszamy. W błysku fleszy, w świetle czołówek, osnuci dymem rac i pochodni. Wkoło słychać wesołe nawoływania, rozmowy, czuć jak ziemia drży pod stopami setek biegaczy. Pierwsze kilometry po asfalcie, jak zwykle, a jak niezwykle. Biegnę ciesząc się, że biegnę, że będę tak biegł przez najbliższe kilkanaście godzin.
Po asfalcie nudno i twardo, ale wspominałem, mnie nie ma tym betonowych pomniku cywilizacji. Jestem na szlaku, a że miejscami jakiś słabo biegalny ten szlak – taka karma. Biegnę kontrolując tempo starym sposobem – nie kontroluję wcale, za dobry omen starczy mi fakt, że to mnie wyprzedzają. Spokojnie, mam czas i kilometry, by się zmęczyć.
Asfaltowy odcinek odmierzam po swojemu – ilością stop-tojów. Jak zwykle, ja dobrze dbam o nawodnienie, a mój organizm o odwodnienie. Taki mamy układ i choć z boku wygląda to cokolwiek bez sensu my nie narzekamy. Przez te kilkadziesiąt lat nauczyliśmy się ze sobą żyć.
Kiedy aslaft się kończy zaczyna się Rachowiec. Czas na wyrachowanie, początkowy entuzjazm u większości zawodników przeradza się w zimną kalkulację, emocje schodzą na bok, czas zacząć mądrze gospodarować tymi, no, zasobami. Podchodzę wszystko co przejawia jakiekolwiek objawy nachylenie większego niż granica błędu statystycznego. Spokojnie i po swojemu, pod górę szybkim marszem, po płaskim byle jakim truchtem, w dół szybciej – tak szybko jak pozwala ukształtowanie terenu. I ludzie przede mną bowiem na wąskich ścieżkach kolejkujemy się jak pielgrzymi na podejściu pod Tarnicę. 'Zdążysz się zmęczyć’ mówię spokojnie do swojej głowy, 'chyba wkurw..ć’ odpowiada głowa, równie spokojnie. Zaśmiewam się z ciętej riposty i w głowie słyszę jak Ostry podaje bit. 'Jaki to piękny dzieeń.’ Zaiste. Piękny. Nawet pada jakby bardziej, a na pewno wyraźniej – piękny dzień wstał już na dobre i zbędna czołówka już za chwilę wyląduje w plecaku.
W trakcie zbiegu z Rachowca zatrzymuje się i chowam latarkę, której wesołe obijanie się o czaszkę zaczyna potęgować radosne uczucie pod tytułem 'wywalić to cholerstwo ze łba’. Chwila dla reportera, zdjęcie pstryk więc można się zatrzymać, zdjąć plecak, schować ustrojstwo. Słyszę 'jeszcze się tutaj uśmiechnij’ – mówi jakaś Pani do Pana – cholera, faktycznie! Jeszcze jeden fotoreporter, a ja rozwalony na chodniku mocuje się z plecakiem! No dobra, zachowaj twarz, gacie mogą lecieć w dół, ale twarz zachowaj! Zakładam plecak jednocześnie wrzucając pierwszy bieg i rozpędzając powoli maszynę. Pstryk! Kilka dni później, na ekranie monitora, zobaczę swoje paralityczne, ale zawsze wesołe, zakładanie plecaka w biegu.
Potem Kikula. Idzie świetnie, przecież to druga dycha dopiero. Piąta dycha czasem zdycha, ale druga to świeżość i moc, prawa, lewa, faza lotu, lądowanie, wybicie, o cholera! Ślisko jak diabli, lądujemy telemarkiem, bo o wybicie zęba na wystających kamieniach nietrudno. I znowu w dół. I zaś pod górę. I Świerc na trasie. Świerc? Puszcza mnie prawą, a sam puszcza się w dół z Wielkiej Raczy. Ja pod górę, dobijam do schroniska, omiatam wzrokiem zaimprowizowany przez kilkunastu biegaczy punkt żywieniowy przy schronisku i nawijam kolejne kilometry na wysłużone inowejty zbiegając w kierunku Jaworzyny.
Rozdział II – Mokro
Pada. Pada od startu do teraz, cały czas. Nieprzerwanie, nieustannie, niechybnie i niezawodnie, niebo otworzyło się i dobrze mu chyba trwać w takim otwarciu, bo jak okiem sięgnąć nie widać promieni słońca, nie czuć wiatru, który przepędziłby chmury. Lubię deszcz. Lubię też moknąć na szlaku jednak przyznać trzeba mi przed samym sobą, że znacznie bardziej lubię moknąć mając w perspektywie czekający za jakąś chwilę ciepły prysznic i suche ciuchy. A tutaj, wiem to na pewno, chwila ta będzie musiała trochę potrwać.
35 kilometr, tak mniej więcej. Mniej, bo nie mam czym tego zmierzyć, więcej, bo poznaję ścieżki i wiem, że za chwilę dolecę do agrafki z finałem na Przełęczy Przegibek. Zastanawiam się czym się opcham na punkcie. Jagodzianka będzie super. I owoce, łee, nie, jagodzianka i jakieś cukry. Proste. No jasne, że proste, po tych trzydziestu z groszkiem jedyne co ogarniam złożonego to enerceta w plecaku. Enerceta. Tutaj, w tym momencie, nie pojawiła się jeszcze myśl o enercecie, a wspominam o niej mimochodem, bo jak nie wspomnę to zapomnę.
Jest patrol. Stoi i kieruje ruchem więc zgodnie z prawem ruchu drogowego ruszam prawą stroną w kierunku punktu kontrolnego. Lewą cisną szybsi ode mnie o te kilkanaście minut, pozdrawiam ich ruchem głowy i z trudem powstrzymuje cisnące się na usta pytanie czy tam gdzie byli też pada. Jasne, że pada! Chudy Wawrzyniec to nie jakiś leżing, plażing czy inny prezent kontinius, Chudy Wawrzyniec jest jak mokry pies! Tegoroczny w sensie, bo ostatni, jak pamiętam, był jakoś bardziej ciepły i słoneczny. Chyba nawet nieznośnie ciepły i słoneczny. Wręcz upalny i słoneczny. Sam nie wiem co jest lepsze.. Aa, jagodzianki! Dobra jest, koniec pierdoletów i rozmyślań o sensie istnienia, w łapę kola, w drugą jagodzianka. Trochę arbuza. I jagody, przyszły jagody ze śmietaną! Uzupełniam bukłak, chwytam jeszcze kawałek buły i powoli ruszam. W deszcz, a jakże!
Na podejściu pod Wielką Rycerzową łapie mnie jakieś zmęczenie. Serio, serio, takie zmęczenie jak do spania, nie takie jak po trzydziestu z groszkiem w górach. Potykam się raz, otwieram szerzej oczy, ale za chwilę znowu idę jak w transie. Potykam się drugi, upominam się 'wyżej nogi niezdaro’ i dalej, golemim krokiem – bezmyślnie i do przodu. Potykam się trzeci raz i tym razem sztuczka z dostawieniem drugiej nogi się nie udała, zawadzam zakroczną (ma się tego stajla, co?) o korzeń i lecę na pysk. Wesoło, jak zawsze, ale na pysk! Niczym wytrawny dżudoka wykręcam się – wszystko, by tylko zachować uzębienie – i padam na bark. I przez bark, fik, i na plecy, fik, przez drugie ramię. Fik! Zbieram się z błotnistej ścieżki zaskoczony rozwojem sytuacji, he, wypierniczyłem się koncertowo na zwykłym podejściu. Przysnąłem czy co? Słyszę jak kompan przede mną rzuca krótkie 'żyjesz?’ 'Żyje’ mówię, 'wypieprzyłem się tylko’ – dodaję i kręcąc głową z niedowierzaniem ruszam dalej. Ruszam to dobre słowo, bo wywrotka, jak dobra seta z redbułą, obudziła mnie, rzekłbyś, otrzeźwiła. A na trzeźwo, wie to każdy, biega się o całe nieba lepiej! Mokre nieba, oczywiście.
Rozdział III – Zimno
Rozejście tras to czterdziesty któryś kilometr. Wspinam się pod górę, widzę znajomy (sic!) słupek graniczny, za nim kilkanaście metrów płaskiego i jest patrol. Pytają gdzie biegnę, a ja, z wrodzonym brakiem dobrego wychowania, odpowiadam pytaniem na pytanie, 'który to kilometr?’ ’42’ słyszę w odpowiedzi i znowu, 'gdzie biegniesz?’ Ktoś zachęca 'dawaj na długiego’ więc udaje, że się zastanawiam, z ociąganiem mówię 'doobra, przekonaliście mnie’ i ruszam prosto.
Słowo wyjaśnienia, a w zasadzie kilka słów. Moje pytania o kilometr nie były spowodowane zastanawianiem się nad wyborem trasy tylko podyktowane chłodną kalkulacją. Na rozejściu chciałem włączyć wysłużonego gremlina (ten ma pary tylko na pięć godzin z hakiem, a teraz przyda mnie się bardziej niż na początku) więc potrzebowałem nieco orientacji w terenie. Udawane zastanawianie się było natomiast pewną odmianą figury retorycznej, którą zastosowałem w cholera-wie-jakim celu, nie mająca głębszego sensu. Takie tam, po czterdziestu z groszkiem.
Prosto. Znowu prosto (złożona jest tylko enerceta), łagodny zbieg wąską ścieżką zamienia się pod nogami w śliskiego, bagnistego, wijącego się węża, hamuje nieco i lecę w dół ciesząc się prostym faktem samotności na szlaku. Nikogo przede mną. Nikogo za mną. Przynajmniej teoretycznie, znaczy w zasięgu wzroku. Biegnę szukając wzrokiem osławionego Beskidu Bednarów, próby charakteru, ściany mającej oddzielić mężczyzn od dzieci.
Jest. Faktycznie, ta ściana jasno pokazuje gdzie jest miejsce mężczyzn (względnie kobiet), a gdzie dzieci. Mężczyźni (względnie kobiety) idą na piwo, a dzieci zostają na szlaku. 'Dziecko szczęśliwe to dziecko brudne’ mawiała moja babcia i jak dziecko zaczynam się brudzić lepką gliną stromego podejścia. Radości jest tak wiele, że starcza jej dla nóg i zostaje sporo dla dłoni, wspinam się na czterech z nosem przy ziemi jak gończy pies jakiś. Albo władca trufli, świnia znaczy się. No tak, nawet wyglądam podobnie – umazany błotem i gliną. Na podejściu doganiam kilka osób, uspokajam niewiastę poddenerwowaną brakiem taśm i puszczam się karykaturą zbiegania ciesząc się na Oszusta. Beskid był niezły, nie powiem, ale Oszust, to ponoć jest dopiero kosa! Doganiam kolejnych zawodników i razem idziemy w kierunku tego, co z dawna wyczekiwane.
’Gdzie jest Oszust? Dawać mi tego Oszusta!’ Taki kozak jestem, a co, wesoły i upierniczony jak po wygrzebaniu się z rowu na powrocie z imprezy w strażackiej remizie. 'To ma być Oszust, to popierdółka, a nie ściana!’
To nie był Oszust. To było podejście na coś w stylu 'Siodła pod Oszustem’. Oszust jest teraz.
Padnij człowiecze na cztery, na kolana padnij. Pełznij, przyda się Tobie lekcja pokory.
Idę. Chyba idę. Krok do przodu. Krok do tyłu. Po kilku krokach orientuje się, że najlepiej mi będzie środkiem, tam gdzie płynący woda wypłukuje glinę z kamieni. Mozole się pod górę chwytając się skalnych okruchów, korzeni, czegokolwiek dającego oparcie stopom i dłoniom. Trzy punkty podparcia. Dźwignięcie w górę. Chwyt. Kolejne pół metra wyżej. Ten kamień, tutaj zmieszczę czubek buta. I do góry. Jeszcze raz. Dziesięć razy. Spoglądam w tył na ludzi za mną, łapię oddech. I jeszcze raz. I drugi. Dziesiąty. Pięćdziesiąty.
Jestem na górze. Uspokajam oddech. Stoję i dociera do mnie, że zbyt długo nie postoję. Już przed podejściem na Oszusta zaczął dąć zimny wiatr, ale teraz rozpadało się jakby bardziej. I bardziej jeszcze wieje. Mgła opadła, a z nią przyszedł chłód. Pojawia się (a może wraca?) myśl o enercecie – rozłożyć? Ubrać się? Wcisnąć pod plecak, narzucić na ramiona? Szkoda, że nie mam igły i nici, uszyłbym sobie spodnie..
Dość! Ruszaj się, to najlepszy ciuch jaki znają terenowe wyrypy. Zimno w dłonie, chowam je pod ramiona, rozgrzewam ciepłem własnego ciała. Zaciskam pięści, prostuje palce, nadaje rytm nogom i prę do góry. Jest zimno, ale nie tragicznie zimno. Dałbym sporo za pół godziny, ba, za kwadrans słońca, ale jest jak jest i albo bierzesz to co jest, albo stoisz i beczysz. A że beczenie jest nudne i niegodne więc biorę co dają i ruszam 'prostymi przelotami’ z profilu trasy. W międzyczasie dogania mnie kompan i razem przemierzamy ostatnie kilometry do Glinki. I staje się jakoś tak, że jest wesoło i nie czuć zimna, i nie dłuży się szlak.
I przestaje padać.
Rozdział IV – Wesoło
Przełęcz Glinka. Pojawiają się bułki z kruszonką i kabanosy, co jest nielichą odmianą po batonikach. Bułka z kruszonką – bo lubię na Chudym zjeść bułkę – i kabanos – bo jakoś mi mdło od tych słodyczy. W międzyczasie dolewam do bukłaka wody, montuję pod ręką kolejną butelkę z kolą, chwytam jeszcze kilka kabanosów na wynos i wynoszę się z powrotem na szlak. Hruba Buczyna, nic mnie się tutaj nie rymuje więc idę dalej. Trzy Kopce. Na podejściu spotykam Piotrka D., pstryk! O cholera, pstryknął aparat, a ja w marszu? 'Zachowaj twarz, gacie mogą lecieć, ale twarz zachowaj’ – ruszam truchtem po śliskim, drewnianym podeście uważając żeby nie fiknąć, a Piotrek pstryka kolejne zdjęcie. Uśmiecham się, on się uśmiecha, rozumiemy się bez słów. Górka i przechodzę do marszu, Piotrek za chwilę dogadania (ma się tę zabójczą prędkość przelotową, a niech mnie). Zagaduję o wyniki mocarzy na długiej, dowiaduję się o przetasowaniach na podium, pogwizduję ze zdumienia. Za chwilę Trzy Kopce i tam się żegnamy, znowu bez słów, zdjęciem się żegnamy. Odbieram opaskę od patrolowców i ruszam dalej, zbiegiem w kierunku Hali Lipowskiej.
Na Hali, przy samiuśkim schronisku, pierwszy raz tego dnia, uśmiecha się do mnie niebieskie niebo. Widoki jak z widokówki jakiejś. Staję na chwilę, kontempluję, pozwalam się dogonić i na te ostatnie dziesięć ruszamy we dwóch. Zagadujemy, rozmawiamy o bieganiu, o treningach, kompan opowiada gdzie najlepiej biegać w Poznaniu. Staram się notować w pamięci wiedząc, że jak zawitam do Poznania to i tak pewnie wypadnie mi pobiegać na Malcie – nie zapisuje tych wszystkich miejsc i biegowych ścieżek, a na siedemdziesiątym z groszkiem jedyne co mnie się tłucze po głowie to myśl o piwie i bułce z kruszonką. I piwie.
Przed nami zawodnicy, truchtają, maszerują. Urządzamy sobie zabawę w węża 'łykając’ kolejne punkciki na szlaku. Nie to żebyśmy jakoś zawrotnie szybko biegli, po prostu biegniemy tam gdzie punkciki idą. Na czarnym szlaku pojawia się oznaczenie '5km’ (gremlin od jakiegoś czasu nie biegnie już ze mną więc znowu bez orientu) i wiemy już gdzie jesteśmy. A jesteśmy tam, gdzie nasze miejsce.
W górach.
Na szlaku.
Wesoło chociaż trochę gorzko, bo wiem, że za chwilę przyjdzie się zatrzymać.
Tymczasem zabudowania, asfalt, słyszę gwar mety. Dokręcam ostatnie metry i wbiegam na mostek uśmiechając się i robiąc zmęczone miny na przemian. Nigdy nie wiadomo co będę chciał pokazać krewnym i znajomym królika dobrze zatem mieć pełen katalog min na zdjęciach. Wbiegam, nie ma medali więc nie muszę się zatrzymywać, wbiegam i klaszczę ze wszystkimi. I dobiegam, no masz, wprost do bufetu z piwem.
Drożdżówki też są.
I gulasz.
Najmocniej cieszą proste rzeczy. Bo złożone, Wy już wiecie równie dobrze jak ja, co złożonego może się człowiekowi przydać. Nic więcej.
Epilog – czyli jak to się kończy
Po piwie i drożdżówkach przyszedł czas na prysznic, suche ciuchy, piwo i drożdżówkę. Dekoracja zwycięzców, wręczanie siekier, konkursy wiedzy. Po tym wszystkim zapadł zmrok, a ja poczłapałem wolno do szkoły celem udania się na spoczynek. Zasłużony? Kto by się na tym zastanawiał, ostatni łyk piwa, śpiwór, bluza pod głowę.
Śpię. Spokojnie i, hm, wesoło? Znowu?
I to byłoby na tyle. Zanim podpiszę się swoim zamaszystym podpisem pod relacją jeszcze kilka zdań refleksji:
W przeddzień startu miałem niepowtarzalną (wszak panta wszystko rhei) okazję posłuchania mądrości ludowych. Ludami głoszącymi owe mądrości były i był mistrzynie i mistrz Chudych i Rycerzowych – Ania, Ewa i Piotrek. I na tym spotkaniu usłyszałem kilka ciekawostek, które to ciekawostki postanowiłem sprawdzić już dnia następnego – takie chude pogramianie mitów. Na potrzeby tej relacji wybrałem trzy i z nimi publicznie się tutaj rozprawie.
Piotrek: 'Druga połowa długiego chudego nie jest wcale trudniejsza niż pierwsza’. Łeż to! Nie licząc przewyższeń, nie biorąc pod uwagę Beskidów Bednarów czy innych Oszustów, łeż to powiadam. Druga połowa jest trudniejsza. Głownie z uwagi na fakt, że jest drugą.
Ewa: 'Większość górek za rozejściem tras można pokonać biegiem, niejako z rozpędu.’ Proszę królowej o wybaczenie, ale królowa mija się z prawdą. Nie da się pokonać niczego z rozpędu, bo nie ma żadnego rozpędu. Zwykłemu śmiertelnikowi nijak się rozpędzić na zbiegu z Oszusta, tam da się tylko hamować. A z hamowania nie ma prędkości tylko sklepane czwórki. Jak raz zatem, mit obalony!
Ania: 'Większość trasy jest sucha, nie ma błota’. A to akurat była prawda.
Chyba tyle. A nie, byłbym zapomniał. Znajomy, majster do przemówień i innych takich mówił mi, że dobrze takie opowieści przyprawić jakimś banałem. Takim solidnym, żeby zęby ścierpły, a witki opadły. Tak się zabawnie składa, że mam w podorędziu coś takiego:
Na podejściu pod Oszusta zastanawiałem się, na co można, a nawet trzeba, zarezerwować sobie pierwszy łikend sierpnia roku dwatysiącesiedemnaście? Złote gody ukochanej babci i dziadka? Chrzest uwielbianej bratanicy, słodkiej jak jagodzianka z Przegibka Mirelki? A może narodziny niepoczętego jeszcze dziecka? Wszystko, a nawet cokolwiek, byleby nie naciągnięte do granic wytrzymałości achillesy, spięte jak postronki łydki, nabrzmiałe od zmęczenia czwórki. Rozorane od kamieni dłonie, zerwane niefrasobliwie paznokcie. I wtedy, na tym podejściu, z tymi kłębiącymi się w głowie myślami zrozumiałem jedno – w sierpniowym kalendarzu są rzeczy ważne i ważniejsze. I jest Chudy. Babciu, bracie, żono – musimy popracować nad terminami, bo w pierwszą sobotę sierpnia nie mogę. Plany mam.
Teraz to już naprawdę koniec.
Do zobaczenia za rok!
Podsumowanie:
W poziomie: 82,73km
W pionie: 3318m
Czas: 14:06:47
Najnowsze komentarze