– Kto jeszcze gra?
Los rozłożył planszę; dużą, zieloną płachtę, przygotowaną w taki sposób, by idealnie odwzorowywała pole zmagań. Pajęczyna poziomic wskazywała na uksztaltowanie terenu, a złote runy opisywały wszelkie premie i ujemne modyfikatory wynikające z trudności szlaków. Srebrną nicią wyszyto trasę gry, a migotliwe opale wskazywały najwyższe punkty na mapie. W wielu miejscach srebrna kreska przecinała wielobarwne, mieniące się wszystkimi kolorami tęczy, szlachetne kamienie, wijąc się po górach, lasach i przełęczach.
Przypadek zgarnął kilka pionków i rozstawił je na polu z napisem ‘Start’. Pozostali poszli w jego ślady i po chwili jedno miejsce na mapie zaroiło się od małych figurek reprezentujących pionki grających. Nadzieja uśmiechnęła się porozumiewawczo do Przeznaczenia, a ta sięgnęła do Kart Zdarzeń i wyciągając jedną odwróciła ją tak, by wszyscy mogli przeczytać.
Pogoda na trasie
Temperatura była idealna. Stojąc w ciemności nocy na starcie kolejnej edycji biegu górskiego Chudy Wawrzyniec, w oczekiwania na sygnał rozpoczynający imprezę, patrzyłem w niebo uśmiechając się do ukrytych za chmurami gwiazd. Było przyjemnie chłodno; prognozy mówiły o dniu pełnym zachmurzenia, przelotnych opadów i temperatury nie przekraczającego 20C. Dla biegaczy z perspektywami, zwłaszcza tymi dotyczącymi kilku czy kilkunastodzinnego ciorania się po górskich szlakach, taka prognoza to niespodziewany prezent. Ulewne deszcze i burze bywają niemal tak samo upierdliwe jak palące słońce, ale zachmurzone niebo i umiarkowana temperatura pozwala biec bez ryzyka przegrzania się i bez potrzeby targania litrów płynów. Tych miałem trzy – dwa czystej wody i jeden wygazowanej koli rozlanej do dwóch, półlitrowych butelek. Do pierwszego punkty aż nadto, ale nie wiedząc czy znajdę tam coś innego niż wodę i izotonik wolę zabrać ze sobą więcej.
3 .. 2 .. 1 .. Poszli !
W staccato gwizdów, ryku trąbek i blasku pochodni ruszamy na szlak. Jest czwarta zero dwie nad ranem; pod nogami asfalt, nad głowami niebo, a w sercu radość. Jest dokładnie tak, jak w momencie rozpoczęcia egzaminu; znikają wątpliwości, a niepewność ulatuje wraz z kolejnym, głębokim, oddechem. Teraz już za późno na pytania – czy starczy mocy? – teraz czas, by na krętych ścieżkach Beskidów wydeptać własną historię.
Biegnę stówę. Wiem, że mam dość pary w nogach, by pokonać ten dystans w ciasnym, 16-godzinnym, limicie. Jak nigdy pcham się bliżej czoła peletonu uważając, by nie dać się zamknąć w roju podobnych do mniej biegowych wariatów. Kiedy droga przestanie się przede mną płaszczyć, gdy szerokie ulice zamienią się w wąskie ścieżki nie chcę zwalniać dlatego, że niektórym spieszy się mniej ode mnie. Mam plan na najbliższe kilometry, a w głowie poukładane czasy, które będę odhaczał na kolejnych punktach.
Asfalt kończy się szybko, a stukot obutych stóp ustępują miękkim krokom na szlaku. Pierwszy strumień jest w tym samym miejscu co zawsze, tory kolejowe i w końcu podejście pod Rachowiec.
Na pierwszym zbiegu nie zaliczam poślizgu zakończonego miękkim lądowaniem na dupie. To źle i dobrze; zawsze śmieje się, że na każdym ultra muszę raz wyglebić i gdy mam to za sobą mogę biec bez obawy o kolejną wywrotkę. Tym razem nie zatrzymuję się przy pierwszej kapliczce gdzie zwyczajowo zdejmuję czołówkę zamieniając ją na czapkę z daszkiem i przeciwsłoneczne okulary. Słońca brak, otulony wilgotną mgłą świat wolno budzi się do życia, a ja pędzę przed siebie odhaczając kolejne, ‘tanie kilometry’ na asfalcie.
Beskid Graniczny, Kikula, Mały i Wielki Przysłop. Płaskie i w dół biegiem, podejścia w mocnym marszu. Czekam na schronisko na Wielkiej Raczy, by tam zatrzymać się na chwilę – zdjąć z głowy lampkę i przemielić słodkiego batona. Wszystko trwa może 2 minuty, a ja po chwili nawijam kolejne kilometry zbiegając w kierunku Jaworzyny. Nie sprawdzam czasu, wiem, że biegnę w tempie; świeże nogi niosą, a ja śmiejąc się bezgłośnie całym sobą chłonę piękno tej górskiej wyrypy.
Los zagrzechotał kośćmi i cisnął nimi o planszę. Przypadek wstrzymał oddech i po chwili wybuchnął śmiechem pstryknięciem kościstego palca wywracając kilka pionków. Gdy każdy z Nieskończonych wykonał swój rzut i nastąpiło podliczenie punktów niektóre pionki przesunęły się do przodu, inne cofnięto o wymaganą zasadami liczbę pól. Stawka rozciągała się coraz bardziej.
Na szlaku w kierunku punktu żywieniowego na Przegibku trasa wznosi się i opada zapraszając do ciągłego biegu. Jest przyjemnie – chłodno i wilgotno. W okolicy godziny ósmej rano na moment wychodzi słońce jednak tylko po to, by zaglądając głęboko w oczy schować się nagle za kolejną zasłoną chmur. Biegnę; niespiesznie, ale w tempie pokonuję kolejne kilometry planując krótki postój na pierwszym punkcie żywieniowym. Na trasie górskich biegów logistyka jest ważnym elementem strategii – przy suto zastawionych stołach bez problemu możesz stracić kilkanaście i więcej minut rozkoszując się owocami i słodkimi przekąskami. Możesz też pozostać tam o wiele krócej i nie tracąc czasu ruszyć w dalszą drogę.
Mijam rozejście szlaku i skręcam w lewo wybiegając na wolną przestrzeń. Przed sobą widzę schronisko; jeszcze kilkaset metrów i przebiegam przez matę zatrzymując się dopiero obok stołów. Pociągam długie łyki słodkiej koli i zrzucam plecak na ziemię. Idący ze schroniska mały chłopiec niesie cztery ciężkie, pięciolitrowe, butelki z wodą. Uwalniam go od jednej i szybko wlewam wodę do bukłaka. Boczne kieszenie opróżniam z papierków po batonach, a na ich miejsce wkładam kolejne. Pustą butelkę po koli chowam do komory plecaka, a w uchwyt na bidon montuję drugą, pełną butelkę słodkiego napoju. Jeszcze tylko zarzucić wszystko na plecy, odstawiam butelkę z wodą i chwytając w dłoń dwa kawałki arbuza wybiegam z punktu. Spoglądam na zegarek – 5 minut na punkcie, całość poniżej pięciu godzin i piętnastu minut – wystukuję smsa do żony i biegnę płaską ścieżką do rozejścia które poprowadzi mnie na Wielką Rycerzową.
Kilka słów o mojej strategii na ten bieg. W planach mam 101 kilometrów w czasie poniżej 16 godzin, co daje minimalne tempo na poziomie <9’30” (9 minut i 30 sekund na kilometr czyli nieco powyżej 6,3km/ na godzinę). Jeśli chciałbym pobiec na 15 i pół godziny na całej trasie musiałbym utrzymać średnie tempo poniżej 9’15”. Na razie biegnę po 8’30”, a postój na punkcie dodaje do średniego tempa niewiele – wiem, że odrobię to zaraz za Beskidem Bednarów. Później stracę trochę na podejściu i zbiegu z Oszusta, a dalej będzie znowu biegalnie i szybko. Na Przełęczy Glinka chcę zameldować przed upływem ośmiu i pół godziny biegu, co da mi dobre otwarcie przed podejściem na Trzy Kopce, a dalej na ostatnie trzydzieści z groszkiem trasy.
Dopadam do skrętu w lewo i machając uśmiechniętej ‘wolo’ skręcam w lewo prowadzony oznaczeniami trasy i czerwonym kolorem szlaku. Zaczynam podchodzić pod Majcherową i dalej na Trzy Kopce, a kiedy wdrapuję się do punktu rozejścia krótkiej i długich tras podaję numer i zmieniam szlak na niebieski. Czekający mnie zbieg jest przyjemny – wąska, wijąca się wśród traw, ścieżka, a w nogach świeżość delikatnie tylko uszczuplona pierwszymi czterdziestoma kilometrami w dość komfortowym dla mnie tempie.
Kości potoczyły się po stole. Dublet na dwóch – gracze wstrzymali oddech – i jedynki na pozostałych kościach. Przypadek skrzywił się nieco i ze stosu kart wyciągnął jedną kładąc ją zakrytą obok toru punktacji. Jeszcze nic się nie stało, ale musi uważać na kolejne rzuty – w Kartach Przygód rzadko zdarzają się takie z dodatkowymi bonusami, częściej psują i utrudniają rozrywkę. Los podniósł opaskę oczu i mrugnął porozumiewawczo do Przypadku.
– Kości już nie te same, co kiedyś – zakrył oczy i strzelił stawami palców – prawda bracie?
Sala zaniosła się śmiechem, a Fart chwycił kubek i cisnął sześcianami o planszę. Wszyscy zagwizdali cicho patrząc na siedem wyrzuconych szóstek.
Podejście zaczyna się niemal zaraz po zbiegu. Przełykam ostatni kęs batona i oplatam paski od kijów wokół przegubów. Lubię to podejście – stroma, napinająca łydkę sztajcha to w rzeczywistości krótkie jednak mocne podejście. Zwieszam głowę i patrząc pod nogi stawiam jeden pewny krok za drugim. Przede mną kamrat w chuście na głowie mozoli się ciężko co rusz przywołując imię pospolitej leśnej driady, a ja uśmiecham się pod nosem i prę za nim. Widzę wycelowany w nas obiektyw i nie do końca świadomie staram się nadać twarzy wyraz lekkości i braku zmęczenia. Pstryknięcie następuje jednak ułamek sekundy wcześniej.
Za szczytem zaszczytem jest chwila wytchnienia i parę głębokich oddechów. Chwytam ustnik bukłaka i wkładając sobie do twarzy kapsułki z elektrolitami pociągam długiego łyka. Mija może kilkanaście uderzeń serca, a ja znowu biegnę kierując się w stronę drugiej ‘próby charakteru’ – Oszusta.
Nie chcę się za bardzo wtrącać w relację, ale wtrącę, że z roku na rok górki jakby bardziej płaskie. A może to tylko te we wspomnieniach piętrzą się szczerząc zęby i odsłaniając kły? Kiedy po 6 kilometrach biegu dopadam do Oszusta powtarzam historię sprzed kilkudziesięciu minut – baton, łyk koli, kije mocniej w dłonie i pod górę. Idziemy w małej grupie, z trudem łapiemy oddech i wykręcamy stopy na nie tak znowu pewnych kamieniach. Po stu metrach pionu zatrzymują się na chwilę, piję wodę i ruszam dalej – zostało mniej niż więcej więc nie ma co mitrężyć. Przed samym szczytem wywiązuje się krótka rozmowa – siedzący wygodnie pod NRCetą (chyba) zawodnik mówi, niby sam do siebie, że przy takiej pogodzie będzie padał rekord za rekordem i że jeśli wybierać między 80tką, a 100tką to wybór jest oczywisty, bo warun bliski optymalnemu. Dalej nawija o pomidorowej na punkcie na co jeden z mojej grupki odpowiada, że on zawsze ma przy sobie pomidorową. W termosie. Dyskusja o ewentualnym konkursie ‘która lepsza” cichnie szybko, bo uśmiechając się z zasłyszanego dialogu zbiegam wolno w dół. Nie jest tak ślisko jak zazwyczaj, ale stromo jak zawsze!
– Dalej Przypadek, odkrywaj kartę! Jak nie umiesz rzucać to pochwal się przed Fartem, co za Kartę Przygód udało się Tobie utrafić!
Chudy, żeby nie powiedzieć kościsty, Przypadek westchnął i sięgnął po wylosowany kartonik. Nie w smak mu było przyznać się do zepsutego rzutu tym bardziej, że podejrzewał Przeznaczenie o nieczystą ingerencję w jego turlane kości – ale zasady to zasady. Trzeba je łamać ale tylko wtedy gdy nikt nie widzi, a w tym momencie wszystkie oczy zwrócone były w jego stronę. Nawet ślepy Los zerkał spod uniesionej opaski.
– Uu, niedobrze! – Fart zaśmiał się w głos i skłonił się Przeznaczeniu – dawaj młodszy bracie, wybieraj i pokaż którzy szczęśliwcy z Twojej drużyny zaczną utykać?
Przypadek spojrzał na planszę i odłożył wylosowaną kartę. Ze stosu kart zużytych zerkała na niego grafika jednonogiego biegacza z pięknie inkrustowanym podpisem.
Kontuzja
52 kilometr. Kolejnego ukłucia pod kolanem nie sposób w żaden sposób zignorować. Po prawdzie to od kilku kilometrów czułem delikatny dyskomfort, ale zaklinając rzeczywistość nie zwracałem na niego uwagi. Spinałem mięśnie i pracując mocniej pośladkowym parłem na przód wierząc, że to nic. Że nie tym razem. Że miesiące pracy i przygotowań nie mogę znaleźć finału w cholernej, męczącej mnie od lat, kontuzji!
Nie raz w relacji musiałem wspominać o swojej achillesowej pięcie – zespole pasma biodrowo–piszczelowego. Przeklęty ITBS przyplątał się lata temu i od tamtego czasu towarzyszy mi zwykle podczas dłuższych i bardziej intensywnych wyryp. Ciężka sprawa do rozwiązania. Na treningach w górach (np. kilka miesięcy wcześniej zrobiłem 47 kilometrów na trasie najdłuższego chudego ogarniając rekonesans końcówki trasy) zwykle nie dzieje się nic, co utrudnia ocenę stanu kulasa. Jakiś czas temu wdrożyłem trening uzupełniający, ale nijak sprawdzić przed biegiem jakie przyniósł on korzyści – bo treningowo stówki biegać nie będę. Lata temu, gdy przychodziła ta ‘przeciążeniówka’ ból był tak chamski, że zapominałem o dobrych manierach i przez łzy wykrzykiwałem niezbyt piękne, choć też kwieciste, epitety. Przebiegłem z tym cholerstwem przynajmniej 3 dłuższe biegi i choć z roku na rok nauczyłem się cierpieć godniej to jednak wciąż boli. Na początku można 1) próbować ignorować, później 2) zamknąć się w swojej głowie i kontynuować bieg godząc się na promieniujący ból za każdym razem gdy stopa trafi w podłoże. W końcu jednak 3) ukłucia stają się trudne do zniesienia, a w ostatecznym rozrachunku 4) kolano potrafi zblokować i rzucić ciałem o glebę. Na zbiegach raczej mniej pożądana ewolucja.
Do punktu mam jeszcze kilka kilometrów. Jestem na drugim stopniu zaawansowania problemu więc uciekam w głąb myśli i biegnę; tempo nieznacznie spada, a ja już teraz zmuszony jestem podjąć decyzję o skróceniu trasy o te 19 kilometrów. Zastanawiam się jak będzie wyglądał ostatni, ponad dziesięciokilometrowy zbieg na którym z pewnością, miast zyskiwać, będę tracić.
Uśmiecham się, do siebie i do świata. Brzmi dziwnie, ale nie mam zamiaru psuć sobie przygody krzywiąc się i złorzecząc. Byle do Przełęczy Glinka, później będzie w górę (tutaj spięte pasmo nie przeszkadza), a po dość płaskich przelotach trafię na Trzy Kopce.
Biegnę i maszeruję na przemian, jeszcze próbuję rozciągać, ale tylko niepotrzebnie tracę czas. Odpuszczam zatem i po prostu prę naprzód.
Punkt żywieniowy osiągam nieco później niż zamierzałem, ale po szybkim uzupełnieniu płynów (kola w butelkę, w bukłaku mieszam wodę z izo, a piwo wlewam od razu do gardła) ruszam. Wciąż jestem poniżej 9 godzin i wciąż, gdyby nagle odpuściło, z szansą na setkę w limicie, ale ultra nie daje takich prezentów. Podchodzę szybko i wyprzedzając kolejnych zawodników szukam sposobu na jakiekolwiek bieganie gdy teren wypłaszcza się zapraszając do szybszego tempa. Kulawym ‘galołejem’ pokonuję kolejne kilometry, a gdy ostatecznie melduję się na Trzech Kopcach (na zegarku 10h50 minut) odbieram opaskę i rzucając tęskne spojrzenie w prawo wybieram lewy kierunek. Teraz kawałek zbiegu który pokonuję marszem, a później wspin na Halę Lipowską i ostatnie 11 kilometrów. Nie zrobię stówy, nie pościgam się też na osiemdziesiątce, ale wciąż mam fajne widoki w tym ten na fajny wynik. A na twarzy wciąż uśmiech.
– Bracie z przypadku – zaśmiała się Przeznaczenie – odrzucasz pionka czy korzystasz z Szansy?
Przypadek spojrzał na nią ponuro i z ciężkim westchnieniem wziął do ręki trzy z siedmiu kości. Kątem oka uchwycił wzrok Farta; tego też ostatnie rzuty nie rozpieściły i dziwnym zrządzeniem losu musiał pozbyć się kilku zawodników, a jego faworyt spadł na trzecie miejsce. Fart był zły i nie zamierzał dawać powodu do radości rodzeństwu więc kiedy Przypadek ujrzał w jego oczach gradientowy błysk magii szybko cisnął kośćmi o planszę.
– Ha! Dublet szóstek z czwórką! Nie odrzucam siostro, ujemny modyfikator do prędkości i zostaw moje pionki w spokoju!
Parsknęła cicho i wzięła do ręki kości. Nierozważnie odwróciła głowę od Losu, który, można przysiąc, skreślił za plecami skomplikowany znak.
Kto biegał po beskidzkich szlakach ten wie, że żółty do kapliczki i czarny do Ujsoł to przyjemnie biegalne szlaki. Zwłaszcza teraz kiedy, niestety, żółty nie ma zbyt dużo wspólnego z żółcią – czarny, położony chwilę temu, asfalt nie cieszy oka, choć trzeba przyznać, ułatwia nieco bieganie. Na zejściu (nie zbiegu, to nieprzypadkowy dobór słowa) widzę przed sobą człowieka z obiektywem, rzucam więc głośne ‘poczekaj, rozpędzę się nieco’ i zaciskając zęby zaczynam wolno zbiegać. *Pstryk* i jeszcze jeden, a ja słyszę głośne ‘Ketonator! Liczę na fajne…’ – nie usłyszałem, co ma być fajne, ale uśmiecham się do Mateusza i krzyczę, że będzie. Zakładam, że fajne mają być opisy i relacja więc spełniam obietnicę tym, co właśnie piszę, a co Ty teraz czytasz.
Później spotykam Pawła. Tu już nie biegnę – nie muszę, bo UltraZajonc sieka mi tak dobrą fotkę, że biegacz jest mało istotnym dodatkiem. Zamieniamy kilka zdań; od Pawła dowiaduje się kto zdobył Mistrzostwo Polski, o rekordzie na trasie setki, a kiedy pytam ile będę miał od kapliczki do Ujsoł, słyszę w odpowiedzi, że nie wie.
– Paweł, ile mam szlaku czarnym od kapliczki?
– Nie wiem, sprawdzić? – woła w odpowiedzi.
– Nie trzeba – odwracam się i zaczynam schodzić.
– Dobra. To sprawdzę!
Takie dialogi tylko w górach. Uzbrojony w wiedzę z zakresu ‘niepotrzebna’ ruszam dalej.
Czasem podbiegam, ale rzadkie to czasy. Na płaskim mam niezłą prędkość marszową (w okolicach 10’ na kilometr), podkręcam czasami krótkim, urywanym, biegiem. Boli jak jasna cholera w tańcu z beskidzkim aniołem o zdecydowanie lekkim prowadzeniu więc żeby dać sobie jakiekolwiek szanse liczę na głos.
Jeden… dwa… trzy… dziewiętnaście… dwadzieścia!
I znowu marsz. I znowu w dół. Kawałek płaskiego i kolejne odliczanie. Jeśli zastanawiasz się drogi czytelniku czy ma to jakiś głębszy sens to nie, nie ma. Chodzi po prostu o zajęcie czymś głowy, by przez te dwadzieścia, pełne cierpienia, sekund nie myśleć o tym, by się zatrzymać.
Docieram do kapliczki i w myślach liczę ilu biegaczy wyprzedziło mnie na tym zejściu. Żółty skręca w prawo, a ja wpadam na czarny i, zgodnie ze słowami Pawła, robię ostatnie kilometry do mety. Ścieżką w dół, polaną w tym samym kierunku i w końcu widzę zabudowania. Pstryknięcie aparatu, zatroskane ‘co się popsuło? i asfalt ulicy. Prosto, w lewo, prosto i znowu w lewo. Ostatnie kilkaset metrów pokonuję biegiem i kiedy widzę mostek jak zwykle robi mi się nieco przykro, że to już koniec. Buty wystukują rytm na drewnianej kładce, a ja wbiegam na metę – szczęśliwy, zadowolony i nawet nie tak bardzo złachany. Dostaję kamień na szyję (medal), w rękę piwo (smaczne jak rzadko kiedy), a po chwili mierzonej łykami złocistego napoję stopuję zegarek i spoglądam na czas: 13 godzin i 9 minut.
Nie ogryźli kości i nie dopili wina. Plansza wciąż leżała na wyściełanym chmurą stole, a kości do gry walały się porozrzucane między tymi o zgoła innym pochodzeniu. Piętrzące się stosiki kart i pokreślona tabela punktacji leżały w nieładzie; Nieskończeni znudzili się rozgrywką i kiedy tylko wyłonili zwycięzców porzucili uciechę udając się na spotkanie kolejnej. Dla nich to tylko gra, a chwilowe emocje szybko bledną w blasku kolejnej czekającej ich podniety. Dla nas to prawdziwe życie ze wszystkimi jego wzlotami i upadkami. Ale jeśli zakochasz się w górach i w życiu w biegu to wzlotów, obiecuję, będzie o wiele więcej.
Garść wniosków podanych na chłodno z kolejnym piwem:
- Zbiegając po trzynastu godzinach mogłem na mecie liczyć na wciąż ciepłą michę, roześmianych towarzyszy i przyjemnie spędzony czas. Dnia zostało sporo więc posiedzieliśmy, pogadaliśmy, a po kilku drożdżówkach zebraliśmy graty i wróciliśmy autobusem do Rajczy.
- Czas brutto który wykręciłem na tym biegu to 13 godzin i 9 minut – niemal o godzinę lepszy niż kilka lat temu kiedy to biegłem trasę od początku do końca. Czułem, że jestem w gazie, a pary w nogach nie zabraknie – gdyby nie zwykły Przypadek i ślepy Los. 😉
- Garść informacji technicznych: buty Inov-8 Trailtalon 290, ubrany na krótko, sterane kije od Fizana i plecak z 2-litrowym bukłakiem. Do picia woda i kola (na ostatnim punkcie dolewam trochę izo do bukłaka), do jedzenia słodkie batoniki, a na punktach dodatkowo trochę arbuza (Przegibek), drugie trochę arbuza, piwo bezalkoholowe i garść żelków na Przełęczy Glinka. Na mecie dwa piwa, talerz pożywnej zupy i drożdżówki – od zawsze kojarzę metę chudego z zimnym browarem i słodką bułką.
- Raz jeszcze dziękuję wszystkim którzy dokładają swoich starań, by ta impreza była na tak wysokim poziomie. Pisałem, napiszę raz jeszcze:
Przyłączam się do podziękowań. Robicie masę wspaniałej roboty i choć nie sposób podziękować każdemu z osobna to:
- Obsługa punktów – za Waszą pomoc i ciepły uśmiech, który pozwala zapomnieć o trudach biegu.
- Obsługa w ogóle – od momentu odebrania pakietu do chwili wyjazdu jesteście pomocą i chodzącą życzliwością.
- Fotografowie czyli artyści z aparatem – za wspomnienia, które nie wyblakną i dodatkową motywację do tego, by wciąż przeć przed siebie.
- Organizatorzy – za imprezę (że jest) i za jej absolutnie mistrzowski poziom.
- Wszystkim, którzy pracują w cieniu – choć Was nie widać to wiem jaki ogrom pracy włożyliście w przygotowanie całej imprezy. Od znakowania trasy po wodę donoszoną na Przegibku przez małego chłopca – 10kg w każdej ręce, by nam, starym i wygodnym koniom, nie brakło paliwa na żadnym z odcinków trasy.
Dziękuję. Doceniam. Życzę samych wspaniałości – na co dzień, a nie tylko od święta.
Osobne podziękowania ślę wszystkim, którzy kibicowali mi na trasie biegu. Dzięki za dobre słowo przed startem i gratulacje na mecie – nodze nie pomogło 😉, ale było i jest cholernie miło więc kłaniam się w pas i zapraszam na szklankę zacnego trunku.
I to byłoby na tyle. Do zobaczenie za rok na chudym albo w dowolnym czasie gdzieś na beskidzkich szlakach.
Zdrówko!
Najnowsze komentarze