Jedną z rzeczy z powodu której przepadam za swoim nieleczonym pierdolcem na punkcie biegania w terenie jest brak nadgorliwości rozumianej jako nienależyta staranność. Bo jeśli chodzi o szybki wypad w góry to małe znaczenie ma pogoda, lokal, kwestie związane z posiłkami czy inne detale. Wszystko czego potrzebuję upchnę do bagażnika; w skrzyni zawsze znajdziesz puszki ryb, fasolę, zapas tłuszczu i wody, deskę do krojenia, płyn, gąbki, mydło czy szampon. Jest zapas kawy, kawiarka czy termos. No i gorzałka jakaś, bo nie znasz lepszej pociechy duchowej niż mocny trunek spożyty po całodniowym cioraniu się po szlakach.

Decyzja o wypadzie w Beskidy była szybka. W połowie tygodnia zobaczyłem okienko pogodowe i jakoś w środę wykręciłem numer do kumpeli. ‘Cześć laska jest szybka akcja i potrzebuję pokoju na weekend.’

– Chyba Cię popierniczyło – parsknęła do słuchawki – jest zima, są ferie, Krzysiek, jaki pokój?

To, że mnie popierniczyło to akurat wiem od dość dawna. Wymieniamy się uprzejmościami (spadaj, weź się odwal), a ja dostaję namiar na ‘być może wolny kawałek podłogi’. Telefon, info od Kuby, że jeden pokój się zwalnia i to akurat na te 2 dni o które mi chodzi. Decyzja jest natychmiastowa – biorę – i wiem, że od piątku do niedzieli mam gdzie spać. Dobra, mogę wyładować z bagażnika saperkę i materac, tym razem prześpię się w bardziej przytulnym miejscu niż własnoręcznie wykopana ziemianka.

Jadę z zamiarem zrobienia 3 tras, łącznie chcę zebrać 70-80km w poziomie. Prognozy mówią o słabym pogodowo piątku, słonecznej sobocie i takiej samej niedzieli. Mi pasuje – w piątek ogarnę dojazd i jakiś trekking (żeby zobaczyć jak wyglądają szlaki), a w weekend polatam. W tak zwanym międzyczasie okazuje się, że w piątek ma lać, w sobotę śnieżyć, a na słońce można liczyć dopiero w niedzielę, ale ja nie wierzę w taki obrót sprawy. Sen miałem dobry, nie ma więc powodu, by cokolwiek miało się spieprzyć – nawet jeśli życzliwi twierdzą, że lepiej dla mnie żebym wyjazd odpuścił.

Piątek nadchodzi znienacka, a obsuwa, jak zwykle, spodziewanie. Sam nie wiem po co wciąż planuję takie rzeczy jak np. godzina wyjazdu – to totalnie bez sensu, bo zawsze się okażę, że mam coś jeszcze do roboty. A jak już robię sobie wolne to nie mam zamiaru się spieszyć, a tym bardziej wkurzać, że nie wyjechałem na czas. Na czas to się króliki parzą, a ja zawsze zdążę. Się spóźnić.

Kiedy dojeżdżam do Szczyrku jest dokładnie inaczej niż planowałem – odgrażałem się, że dojadę przed południem, a samochód parkuję chwilę przed piętnastą. Pogoda barowa, ale mój bar jeszcze zamknięty – najpierw szybki rekonesans. Postanawiam wleźć na Klimczok i tam rozejrzeć się jak wygląda szlak w kierunku Błatniej i na Szyndzielnię.

Pada deszcz więc u góry będzie śnieg i mgła. Startując z Biłej na Klimczok i z powrotem szlakami zielonym, niebieskim i czarnym wszystkiego będzie koło 10km. Ze zdjęciami i rzutem oka na żółty szlak z Klimczoka wyrobię się w 2 godziny – akurat, by pójść na kolację, a wieczorem wypić szklenicę czy pięć zacnego trunku. Brzmi jak plan więc wychodzę z pokoju i ruszam w górę.

Z tego krótkiego wypadu niewiele jest do pisania, warun był taki, że na podejściu pod Klimczok widoczność była jak w środku ping-ponga. Wlazłem, pstryknąłem fotki (na górze widziałem nieco dalej niż czubek własnego nosa), rozejrzałem się po szlakach i zlazłem. Znaczy zbiegłem wybierając zielony szlak w kierunku schroniska i dalej, w dół, do Szczyrku.

Wieczorem jak to wieczorem – z buta do centrum zahaczając pod drodze niebieski na Skrzyczne. Miałem nagrać krótki film, a wszędzie zbyt jasno więc podszedłem dwieście metrów w górę i tam spokojnie powiedziałem do kamery parę zdań. Efekt pewnie widzieliście.

Kolacja, piwo, powrót do pokoju, kubek gorącej herbaty myśliwskiej, trochę pisania i chwila na zaplanowanie sobotniej trasy.

Tego dnia wyszło niecałe 10km w poziomie, jakieś 600m up, a całość zajęła mi godzinę 40 minut.

Sobota. Budzę się po szóstej i kątem oka spoglądam w szarość dnia za oknem. Jedyne wyjście to zamknąć oczy, dospać jeszcze z godzinę czy półtorej i otworzyć oczy w bardziej słonecznej rzeczywistości (tak naprawdę to obudziłem się, bo ktoś postanowił zatańczyć z butami narciarskimi na nogach). Gaszę świadomość i zapadam w sen, a kiedy w drugie rano otwieram oczy za oknami widzę słońce.

Jest dobrze! Robię kawę i zaczynam pakować szpej do plecaka. Kilka ćwiczeń, toaleta, kolejna kawa, a, jeszcze na maila miałem odpisać. I zweryfikować zamówienie. I przelewy.. a w dupie! Sobota jest, góry czekają!

Wyruszam tak jak lubię, po 2 kubkach kawy i bez śniadania. Jak będzie trzeba to zeżrę po trasie batonika, śniadanie w górach zwyczajowo jem na obiad albo na kolację więc nie robię z tego zagadnienia. Plan na dzisiaj jest dość prosty – wracam na Klimczok, potem robię trasę na Szyndzielnię, zbiegam do Wapiennicy, dalej przez Przełęcz pod Przykrą w kierunku Błatniej i powrót przez Klimczok. Podczas tego wyjazdu chcę i będę kręcił się po tej stronie szczytów, bo choć trasy od Skrzycznego są bardziej widokowe to żeby dobiec do szlaku muszę wydeptać trochę asfaltu. A poza tym dam spokój narciarzom – góry są rozległe, podzielimy się trasami.

Z pokoju wychodzę koło dziesiątej i schodzę kawałek do niebieskiego po to, by odbić w lewo i skierować kroki ku Sanktuarium. Dalej Klimczok, Szyndzielnia i zbiegam w kierunku jeziora w Wapiennicy. Na tym odcinku gubię szlak zagadując się z napotkanymi biegaczami; dokładam może z pół kilometra, szybko zawracam i skręcam z czerwonego w ‘mój’ żółty. I tutaj, skandaliczna sytuacja, trafiam na nieprzetarty kawałek szlaku! Ciężko biegać w głębokim i zmarzniętym śniegu, po śladach zostawionych ani chybi przez małe, chińskie, stópki. Przy każdej próbie szybszego biegu wykręca mi stawy na wszystkie strony więc odpuszczam i schodzę na tyle uważnie, by przeżyć. Kawałek dalej jest już odśnieżone, potem szlak zaczyna płynąć, a ja już wiem, co spotkam tam na dole.

Jezioro, białe, zamarznięte. I morze, czarne, bo asfaltu. Zapora jak zwykle zamknięta więc do niebieskiego i dalej mam, o ile mnie pamięć nie myli, dobrych parę kilometrów po ubitym. Patrzę w dół i lituję się nad bieżnikiem moich butów – wprowadzam pierwszą korektę kursu i postanawiam wrócić na Szyndzielnię i tam polecieć w kierunku bliżej mi jeszcze nie znanym.

Wracam sobie żółtym napotykając biegaczy którzy, podobnie jak ja kilkadziesiąt minut temu, komplementują jakość przygotowania szlaku do biegania. Mało ludzi tędy chodzi i nie wydeptali, a drogowców, jak zwykle, zima zaskoczyła. Kiedy w końcu docieram na Szyndzielnię rzucam się żółtym w drugą stronę i spontanicznie dołączam do uczestników Zimowego Biegu Zbója. Rozmawiam z napotkanymi biegaczami, Ci wszystko bardzo ładnie się uśmiechają i dopiero po chwili dociera do mnie, że biegnę z nimi, ich trasą, z kamerą w ręce – jak nic fotoreporter na trasie. Nie wyprowadzam ich z błędu – zawsze to lepiej uśmiechnięta laska niż chłop z kamieniem w dłoni – biegniemy do niebieskiego łącznika i dalej w kierunku Równi. Tam odbijam w prawo zbiegając do Bystrej po to by zapakować się z powrotem na szlak zielony i robiąc zgrabne kółko wrócić na Szyndzielnię.

Potem na Klimczok, do Szczyrku, do pokoju i do knajpy. Zanim jednak na kolację to prysznic, kawa, herbata dla kurażu i niespiesznie w poszukiwaniu przytulnej gospody, wygodnej ławy, zimnego piwa i gorącej golonki na zasmażanej kapuście. A wieczorem, jak to wieczorem, zapalczywe klikanie w klawisze i jedna herbata popita kolejną – no co jak co, ale dzisiaj na pewno zasłużyłem!

Plan wykonany w 110% – wszystkiego prawie 34km w poziomie, ponad 2 w pionie, całość zrobiona w 6 godzin. Na spokojnie, z filmami, zdjęciami i masą przyjemnych wspomnień.

Niedziela. Zanim otworzę oczy ‘macam’ myślą nogi i dochodząc do radosnego wniosku, że nawet za bardzo nie boli (może prócz obitych paluchów – pierwszy minus nowych x-talonów) znienacka otwieram oczy i zerkam za okno. Słońce. Wiatr. Będzie się działo!

Niedziela to również dzień wyjazdu, a ja pokój mam opuścić do jedenastej. Ni w chusteczkę, ni w okular więc realizuję plan z dnia poprzedniego – kawa i zaczynam się pakować znosząc graty do auta. Po drugiej kawie ogarniam plecak na bieg, sprzątam z grubsza pokój i wychodzę zostawiając klucz w zamku. Plan jest taki, że daję w góry, a po powrocie wracam jeszcze do pensjonatu na szybki prysznic i spadam – na obiad i do domu.

Na ten dzień zaplanowałem nieco krótszą trasę, a w zasadzie dwie trasy. W pierwszej wersji chcę polecieć na Klimczok, dalej przez Stołów w kierunku Błatniej po to by zlecieć z Wielkiej Cisowej do Brennej i wrócić przez Halę Jaworową i Kotarz do Chaty Wuja Toma i do Szczyrku. Nie jestem jednak w stanie przypomnieć sobie (a może nigdy tam jeszcze nie byłem) ile asfaltu czeka mnie w Brennej (tym bardziej, że od soboty wszystko niżej zaczyna płynąć) więc zakładam też zawrotkę w Brennej i powrót po własnych śladach. To rozwiązanie kręci mnie nawet bardziej, bo szlak od Wielkiej Cisowej do Klimczoka jest nieźle biegalny, z widokami, a i przewyższeń w tym wariancie zbiorę nieco więcej. No nic, pobiegniemy, zobaczymy i postanowimy.

Biegniemy. Pod górę Klimczok to raczej bardziej idę, tym bardziej, ze na ostatnim podejściu wieje jak diabli. Pod czapkę wciskam bufa (jakby ktoś pytał, kominów w plecaku nigdy za wiele) i uciekam w las. Znaczy szlak ucieka, a ja razem z nim – żeby nie było, że jakaś dezercja i niesubordynacja w szeregach.

Cały żółty szlak jest przecudnej urody. Nie przesadzam – nie ma tam zbyt wiele gór, a szlak taki typowo bieszczadzki, ale jak znam te widoki to zawsze zapierają dech w piersiach. Latem, jesienią czy zimą, lubię tędy biegać i nigdy mnie się nie nudzą te same obrazki.

Od Błatniej zielonym na Wielką Cisową i w dół, do Brennej. Zbiegam na czarny i pędzę aż do płyt gdzie raz jeszcze przywołuję w pamięci mapę. Z tego wspominania wychodzi mi, że asfaltu będzie więcej niżbym sobie życzył więc krzyż na drogę pierwszej wersji trasy, a ja odwracam się na pięcie i zaczynam podchodzić.

Skoro idę tą samą trasą – choć w odwrotnym kierunku – to nic więcej Wam nie napiszę. Spotkałem bordera i wspomniałem Guzika. Zasapałem się na ostatnim odcinku zielonego więc zjadłem kawałek batona. Poleciałem z wiatrem żółtym szlakiem, uwieczniając moje góry zimą i po drodze wspomniałem zdanie, które napisałem po ostatnim jesiennym biegu w tych górach.

Koniec, ale tylko na dzisiaj. Bo przecież, wiem o tym dobrze, za chwilę tu wrócę. Jeśli w życiu nie chodzi o kroki, które robisz tylko ślady, które zostawiasz to mam zamiar wydeptać ich w Beskidach tyle, by te pamiętały mnie na długo po tym jak pójdę sobie z tego świata w cholerę!

Klimczok, schronisko, zielonym do Szczyrku. I kiedy jechałem do domu, gdy wracałem z moich gór do miasta, w głowie tłukła się jedna, absolutnie nie nadgorliwa myśl – to kiedy tu wracam?

Ostatniego dnia nabiegałem prawie 27km w poziomie i około 1600m w pionie. Na szlaku 4 godziny i 40 minut.

Wracając do myśli z poprzedniego wpisu dotyczącego treningu specyficznego i kumulacji obciążeń. Biorąc pod uwagę tylko dwa dni – sobotę i niedzielę – w niespełna 30 godzin robię ponad 60 kilometrów z łącznym przewyższeniem 3600m. Kiedy to piszę mamy poniedziałek, a ja jutro idę biegać.

Zdrówko!