‘od A do Z toczy się świeża krew
życie to odrobina więcej niż ten wydech-wdech
życie to odrobina więcej niż ta woda, chleb
mamy marzenia którym tylko śmierć może położyć kres’

– Bob One, 'Widzę dziś’

Idę i zastanawiam się gdzie tego dnia kłaść namiot. Po trasie będę miał kemping, ledwie kilometr, może półtora od głównego szlaku, ale pogoda jest piękna, sił sporo, a i godzina dość wczesna może więc pójść dalej? Do zachodu słońca, przespać się gdziekolwiek i ostatniego dnia dokręcić resztę?

A może w ogóle nie iść spać! Mam czołówkę, może przelecieć się nocą i nad ranem skończyć całą tę wyrypę? Zaraz, zaraz, czy ja tu przypadkiem nie przyjechałem chodzić? Patrzeć? Cieszyć oko widoczkami? Daj sobie gościu spokój, to nie bieg ultra, idź na kemping, wypij piwo i zostaw sobie coś z tej trasy na jutro!

Dzień 4

Wstajemy rano. Ostatnia kawa – dosłownie, bo w pudełku już widać dno, ostatnia kawa – metaforycznie, bo dzisiaj nasze drogi się rozchodzą. Jeśli czytałeś pierwszą część to wiesz, że Patryk, mój towarzysz na ardeńskich szlakach, zawija dzisiaj do domu, a ja wyruszam dalej łoić szlak Escapardenne. Konkretnie drugą jego część czyli Eislek Trail.

Składamy namioty, zbijamy piątkę, rzucamy ‘do zobaczenia za 3 dni’ i już nas nie ma.

Idę w kierunku miasteczka, by oficjalnie rozpocząć szlak. Trochę przerost formy nad treścią, bo byłem tam wczoraj 2 razy, ale lubię takie teatralne gesty. 😉 Idąc przeczuwam, że to totalnie bez sensu więc idę szybciej – zanim ten prosty fakt dotrze do mnie z całą mocą.

Odnajduję tabliczkę, łapię szlak i napieram przed siebie. W planach mam jakieś 40 kilometrów ale wiem, że dzisiaj pogoda będzie nieco kapryśna i być może będę musiał kombinować. Jeszcze zanim wyruszyłem przejrzeliśmy dokładnie prognozę i wyszło, że wczesnym wieczorem ma zacząć padać, a nieco później lać. Ściana wody. Lokalne podtopienia. A ja, jak na złość, nie zabrałem ze sobą żadnego zbiornika retencyjnego, na kapłanów wody też nie mam co liczyć. W końcu to Luksemburg – porwie mnie fala wezbraniowa, zabierze potop i nikt się nawet nie zorientuje.

Żarty żartami, ale deszcz ma być solidny. Roboczo zakładam, że od 18 rozglądam się za miejscem na nocleg, a od 19 namierzam jakiekolwiek miejsce gdzie mogę postawić namiot. Mam blade pojęcie gdzie da się nocować i co ważne – sam to sprawdzałem. 😉 Będzie dobrze.

I tak sobie idę i dumam. Zerkam na mapę i przed siebie. Jakoś w okolicach 4 kilometra pierwszy raz usłyszałem dziwny śmiech, a na szóstym chichot losu parsknął niepowstrzymywanym rechotem. Tak drogie Panie i srodzy Panowie – po zrobieniu zgrabnego kółeczka przecinam właśnie kemping z którego wyruszyłem. ‘Jak można się tak pogubić?’ – no ja się nie zgubiłem, to szlak, niby historia, kołem się toczy.

Idę i żeby rozładować atmosferę nucę sobie piosenki aż coś we mnie pęka i zanoszę się głośnym śmiechem. Ludzie patrzą na mnie ciut dziwnie więc żeby zrobić im totalne zwarcie w mózgach zaczynam wyśpiewywać polskie szanty. Niech chamy wią, że nie bez powodu co pięć lat bez pudła wybieramy najlepszego kandydata na prezydenta. 😊

Po kilku kilometrach schodzę szlakiem do małej mieściny i zauważam człowieka. Na początku nieco przerażony chcę dać dyla w krzaki (Luksemburg, pamiętacie?), ale ogarniam się w moment i pytam nieśmiało czy w tej cudownej metropolii znajdę jakiś sklep. Pani, o dziwo, zna angielski (turystka?) i odpowiada mi, że sklep to dopiero w następnym większym mieście, ale za kilkaset metrów jest piekarnia. Piekarnia! Jedzenie!

No i jest. Wchodzę i uderza we mnie zapach świeżego pieczywa – nie wiem czy jest ketogeniczne lub przynajmniej kraftowe, ale jest jedzeniem więc kupuję kilka bułek i 2 opakowania tłustego, czekoladowego mleka – na wszelkie wypadek, gdyby to ‘większe miasto’ miało się przypadkiem gdzieś zgubić. Próbujemy dogadać się z Panią za ladą, ale niesporo nam idzie – ja po niemiecku tylko ‘zehn kleine jägermeister’, a po francusku też raczej comsi comsa. Mówię, że tylko angielski i polski, a w odpowiedzi słyszę ‘jesteś z Polski? Ja pochodzę ze Słowacji!’ No i wszystko zrobiło się proste – dogadujemy się w mig. Oprócz krótkiej historii emigracji dostaję kawę i słodkiego rogalika, siadam przed piekarnią, zrzucam plecak i przez 10 minut delektuję się dekadencją kawy i słodyczą ciastka. Dobra, komu w drogę temu ruszać.

Kapkę dalej zauważam zamek i wiem, że docieram do Clervaux, owego ‘większego miasta’ o którym chodzą legendy – że jest i ma sklep. Wchodzę ze szlaku na ruchliwą drogą, odpalam mapę i namierzam punkt z żywnością. Muszę dołożyć półtora kilometra w jedną stronę, ale nic to, chcę jeść. 😊 Schodzę drogą aż docieram do… robót. Koparki, wywrotki, absolutny zakaz przejścia i na dodatek posterunek policji po drugiej stronie ulicy. W mieście w las nie ucieknę więc idę ciut wolniej, aż zatrzymuje mnie Wielki Ogarniacz Budów. W tym momencie każdy zwrot po niemiecku brzmi dla mnie jak ‘halt oder wir schießen!’ (stać, bo strzelam – przyp. autora) więc tłumaczę szybko, że szukam jedzenia i nie zawaham się użyć siły. Mówiąc to uśmiecham się – wszak uśmiech łagodzi obyczaje – a koleś patrzy na moje ubłocone spodnie, plecak, kiwa ze zrozumieniem głową, podnosi rękę i… Budowa staje. Koparka zamiera, wywrotka zastyga w miejscu, a Pan z uśmiechem pokazuje, że droga wolna. I niech ktoś mi powie, że ludzie w Luksemburgu nie są uczynni!

Sklep zaopatrzony jak polskie Społem w czasach wielkiego kryzysu, ale po dostawie. Jest woda – sukces – zgarniam też kilka lichych batoników (snickersów i marsów brak), dwie paczki orzechów, mieszankę studencką, trochę żółtego sera i przykrywam wszystko żelkami. Przy kasie kupuję jeszcze kawę i już mnie nie ma.

Wracam tą samą drogą, którą przyszedłem – na budowie już mnie znają więc przechodzę na pewniaka. 😉 Jeszcze kilkaset metrów pod górę i wracam na szlak.

Jakoś w okolicy godziny 16 obserwuję ciemne niebo i kolejny raz sprawdzam pogodę. Aplikacja pokazuje idący front, druga, że po 18 ma zacząć padać (dziwne, bo zaczęło jakieś pół godziny temu), a 2 godziny później nadejdzie zapowiadana ulewa. Od tego momentu notuję w pamięci każdą mijaną ambonę (fajne mają, takie ze ścianami, oknem i dachem) – na wszelki wypadek.

W telefonie namierzam kemping w miejscowości Troisvierges, w międzyczasie dostaję od Patryka aktualne info o pogodzie. Rzucam okiem na zegarek – w okolicach godziny 18 powinienem być na miejscu. Idealnie, przy moim planie scenariusz Avatara wygląda jak niedopracowany konspekt.

Kiedy kilka minut po osiemnastej wchodzę na pole z miejsca uderzam w kierunku recepcji. Tak dla żartu, bo nie zakładam, żeby o tak późnej godzinie ktokolwiek był na miejscu więc odklepuje tylko w zamknięte drzwi i idę przejść się po okolicy. Nie znajduję nigdzie ‘dzikiego pola’, a padać zaczyna coraz mocniej więc rozbijam się na najmniejszym skrawku zieleni. Martwi mnie trochę fakt, że zawsze może ktoś tu przyjechać (stanowisko wyposażone pod kampery), ale bardziej martwi mnie nadchodząca ulewa więc stawiam namiot i pakuje się do środka. Wyciągam bułki, rwę na pół, przekładam serem i zagryzając kabanosami przeglądam prognozy.

W nocy ma lać. Rano ma lać. Cokolwiek lepiej dopiero koło południa więc kombinuję nad planem dnia następnego. Deszcz ociupinkę zelżał więc idę jeszcze raz przejść się po kampie. Chodzę, zaglądam i w końcu znajduję pole na którym rozbitkowie tacy jak ja stawiają swoje małe baraki (no dobra, jeden rozbitek i to chyba w procesie przemiany w zombiaka, bo nie widziałem go do dnia następnego). Postanawiam się przenieść na wypadek gdybym rano musiał zmarudzić i przeczekać jakiś biblijny potop.

Przenoszenie namiotu w deszczu to fajna zabawa. Z bułkę w zębach spuszczam powietrze z karimaty i zabezpieczam śpiwór. Potem wypinam tropik, zdejmuję stelaż i szybko roluję namiot z zawartością. Pędzikiem przenoszę plecak i wkładam go do dużego worka na śmieci 😊, potem niosę domek, rurki i tropik. Teraz szybka akcja – rozwijam namiot, stawiam maszt i zarzucam płachtę. Już na spokojnie naciągam, wbijam śledzie, a na koniec wycieram podłogę namiotu z wody. Jest względnie sucho, śpiwór bezpieczny więc wkładam plecak pod tropik i idę się przejść po okolicy – jak już przeniosłem spanie to deszcz jakby mniejszy.

W końcu pakuję się do namiotu, przebieram w suche ciuchy i gaszę światło. Zasypiam wsłuchując się szum wiatru i padający deszcz.

Podsumowanie: 43,8km w poziomie, 1700m w pionie, czas przejścia 10 godzin i 26 minut.

Dzień 5

W nocy budził mnie porywisty wiatr i ulewny deszcz, mimo to spałem dobrze. Otwieram oczy o 5, odchylam tropik i idę dalej spać. Leje aż miło.

O 6 dalej pada, o 6:30 zaczyna mi się nudzić. Biorę musli, zalewam słodkim mlekiem z piekarni i zjadam zagryzając kawałkiem kiełbasy. 😊 Jest siódma kiedy uznaję, że pada na tyle spokojnie, że dam radę się złożyć bez zalewania całego plecaka; przy okazji wezmę szybki prysznic, co też idzie na plus. Manele w tobołkach i tak lekko zmokną od mokrego szpeju, ale w sumie ostatnie 4 dni ciągle moknę, a ciuchy szybko schną na ciele, zwłaszcza gdy nieco mocniej przycisnąć na szlaku.

Przed ósmą jestem gotowy do drogi. Zachodzę na recepcję, w zasadzie bez sensu, bo i tak zamknięte, odklepuje zatem w drzwi i ruszam przed siebie.

10 kilometrów dalej docieram do hoteliku w którym dzień wcześniej telefonicznie odmówiono mi rozbicia się na ich polu (Moulin d’Asselborn). Wchodzę, zamawiam kawę, proszę o uzupełnienie wody. Nie siadam, piję szybko i uciekam – jak każdego człowieka z lasu przeraża mnie otaczający przepych. 😉

Dalej szlak prowadzi urokliwą ścieżką. Po drodze mijam stare zabudowania (klasztor?), położoną w malowniczej wiosce Hoffelt farmę aż docieram do pozostałości kanału między rzekami Mozela i Moza. Idę dalej, deszcz przestaje kapać, a gdy wychodzę z lasów na pola wita mnie słońce. Pięknie!

Kilka kilometrów dalej przekraczam granicę Luksemburgu i Belgii. Idę lasem, polami, słońce świeci, wiatr wieje, człowiek schnie – jest pięknie! Sprawdzam sobie w telefonie możliwości noclegowe i wychodzi mi, że kilka kilometrów za Houffalize znajdę kemping. Będę musiał zejść ciut ze szlaku, ale perspektywa ostatniej nocy na czynnym polu namiotowym pachnie jak ciepły posiłek i zimne piwo. Powiecie – skąd wiesz, że będzie czynne – a ja odpowiem – bo to Belgia. Miejsce dla turystów bez jedzenia i alkoholu jest w tym kraju skazane na natychmiastowe bankructwo 😉 więc nie kombinuję postanawiając zakończyć dzisiaj łażenie ciut wcześniej. Ostatnia noc więc warto przyprawić całą tę wyprawę odrobiną luksusu.

Po drodze zatrzymuje się w jakiejś mieścince – zdjąć na chwilę plecak, zjeść paczkę nerkowców, pstryknąć kilka fotek. Potem dalej przed siebie, bo po marszu nic nie robi tak dobrze jak jeszcze więcej chodzenia.

Houffalize. Szlak prowadzi przez miasto, oczy biegają po knajpach, a ja twardo cisnę do przodu. O, jest sklep, wejdę. Uzupełniam wodę, kupuję kawał pysznie dojrzewającego sera, wciskam w plecak 2 małe piwa. Tak na wszelki wypadek gdyby jednak na polu miała się objawić jakaś epidemiologiczna niespodzianka. 😉

Pod górę, lasem, potem płasko – cały czas sprawdzam mapę aż dochodzę do miejsca skąd powinna odchodzić ścieżka do kempingu. Powinna. Cóż, wygląda na to, że ścieżka nie wie o tym, że jest więc pakuję się w krzaki i idę na azymut. Odnajduję nawet wąziutką ścieżkę, potem wchodzę w rzadki las i w dole widzę kemping. Tylko zaraz, jak ja mam tam zejść? I rzeczka, trzeba ją będzie przepłynąć czy jak?

W końcu znajduję w miarę sensowne zejście, potem mostek i wchodzę na kemping. I uwaga, tu jest życie! Ludzie pod namiotami, w przyczepach, kamperach, dymiące grille, gwar rozmów, jedzenie, piwo. Witamy w Belgii!

W recepcji szybko ogarniam miejsce, a legendy o mało elastycznych językowo Walończykach okazują się zwykłymi strachami. Wprawdzie Pani zarządzająca średnio ogarnia mój perfekcyjny angielski 😉 ale szybko pojawia się młoda dziewoja i dalej już idzie jak z płatka. Tłumaczy mi wszystko, co potrzebuję wiedzieć (starczyłoby pokazać łazienkę i budkę z piwem, ale okej), pyta czy będę chciał jeść, a kiedy potwierdzam mówi, że menu po angielsku nie mają, ale jak ją znajdę w knajpie i powiem na co mam ochotę to coś wybiorą. Wkrótce okaże się, że do tego żaden tłumacz nie będzie mi potrzebny.

Zabawna sytuacja. Dziewczyna odprowadza mnie na mój kawałek pola, wspomina do której mogę tu siedzieć – odpowiadam, że wyruszę rano, bo jutro chcę skończyć szlak. Ona pyta ile przede mną – ‘około 40km’. I wtedy pada fundamentalne pytanie:

– It’s still fun?

Uśmiecham się w odpowiedzi – jasne, że to wciąż dobra zabawa. Ale to pytanie będzie mi chodziło po głowie jeszcze długo po tym jak porwał je wiatr. Czy to dobra zabawa? Ciorać się na szlaku brnąc w deszczu i błocie, jeść cokolwiek, spać w ciasnym namiocie nierzadko marznąc w zbyt cienkim śpiworze, a rano wbijać się w mokre łachy i powtarzać wszystko od początku? Wiem, że właściwa odpowiedź jest w każdym z nas. 

Świeci słońce, szemrze strumyk, świergolą ptaki. Otwieram piwo (jeszcze zimne!), rozkładam namiot do suszenia i tak sobie siedzę. Ślepię przed siebie i chłonę spokój. Zrywa się lekki wietrzyk więc stawiam szybko namiot, pakuję plecak w przesionek, idę się odświeżyć i do knajpy. Zaczyna padać (skąd u licha powiedzenie ‘angielska pogoda’, powinno być ‘belgijska’), a ja zamawiam posiłek i kufel zimnego piwa. La Chouffe. Już wiem po co gen. Maczek uparł się żeby w ’44 wyzwolić Belgię. 😉

Wieczór spędzam na ławce obok namiotu. Siedzę aż zaczyna ciemnieć więc pakuję się środka, wysyłam kilka informacji, że wciąż żyję i wyciągam się jak długi. Deszcz znowu kapie, odgłosy kempingu cichną, a ja odpływam w sen.

Podsumowanie: 35,5km w poziomie, 800m w pionie, czas przejścia 8 godzin i 47 minut.

Dzień 6

Szósta trzydzieści, otwieram oczy i patrzę chwilę w sufit kontemplując ostatni poranek na trasie. Za chwilę zwinę namiot i na następne dziesiątki dni opuszczę klaustrofobiczną przestrzeń dająca tyle radości, wygody (wszystko jest względne, prawda?). Zaczyna mi się robić nieco przykro, ale! Moment! Jest jeszcze dzisiaj i radosne 40 kilometrów trekkingu!

Zwijam namiot (nad ranem padało, jak to w Ang.. Belgii), wygrzebuję ostatnią bułkę i wspaniały kawał sera. Myję zęby, zaglądam do knajpy – nieczynne – więc nie czekając na poranną kawę ogarniam miejscówkę, plecak na grzbiet i przed ósmą ruszam. Najpierw mostek, do góry w lasek, znajduję ścieżkę (która dzisiaj wydaje się już normalną, szeroką, drogą leśną) i wracam na szlak. Skręcam w prawo i w kierunku Nadrin, a potem dalej, do samego La Roche-en-Ardenne.

Ostatni dzień trasy to zdecydowanie najładniejszy etap. Szlak poprowadzony jest przepięknym parkiem nad rzeką Ourthe (Deux Ourthes Nature Park) – wije się prowadząc wzdłuż rzeki, wspinając się w górę po widoki i w dół (po to żeby można było znowu wejść do góry, oczywiście). To również najbardziej wymagający odcinek – nie żeby było trudno, no nie, ale patrząc na cały szlak tutaj znajdziemy najwięcej fragmentów przypominających polskie trasy. Nawet jak jest płasko to jest ciut pod górę i w dół, ale uwierzcie mi – jest przepięknie. Albo wróć, nie wierzcie, pojedźcie i zobaczcie sami.

W międzyczasie dzwonię do Patryka, umawiamy się na mniej-więcej osiemnastą w La Roche. Ciężko mi dokładnie przewidzieć o której dotrę, bo nie jestem pewien ile mam kilometrów trasy – tyczę to sobie w głowie, trochę na rympał. Zwłaszcza, że idąc parkiem tempo nieco mi spada – ciężko z tymi klamotami skakać po korzeniach, ale w nosie to mam, nadrobię na płaskim.

Tutaj na szlaku ludzi jest sporo. Czwartek, święto, a dla Belgów długi weekend. Spotykam też kilku turystów z większymi plecakami i zagajam skąd idą. Trafia mi się jedna dziewczyna, która wystartowała z La Roche, ale na pytanie ‘ile przeszła z La Rache’ rozkłada ręce i wspomina coś o 10 kilometrach. 10? Chyba 20? No nie, 10, ale ona ścinała szlak (a tu jest co ścinać, możesz iść w zakolu 4 kilometry albo ściąć na oko kilkukrotnie krótszą ścieżką). Kobiety. One zawsze pomogą na trasie.

Wiem, że nic nie wiem więc chowam w nos swoje rozważania i idę. Dzisiaj jestem wściekle głodny, jakby organizm ogarnął, że przez te kilka dni jechał na sporym deficycie. Zjadam resztę bułki z serem, zajadam z ostatniej paczki orzechów. Wyjmuję salami – ‘tylko jeden kawałek i reszta na później’ – a po chwili chowam pustą folijkę.

Kiedy docieram do pomnika śmigła z B17 (mają te pomniki – jak nie czołgi albo wrak myśliwca to śmigło) wiem, że jestem blisko. Chmurzy się lekko, ale nie pada, a ja kombinuję za jakimś znakiem z oznaczeniem kilometrów. Jest! No okej, mam jeszcze 8, patrzę na zegarek – będę niemal w punkt!

Ostatnim zabawnym akcentem jest sytuacja w niewielkiej miejscowości o nieznanej mi nazwie. Tam stoi knajpa – czynna, bo to przecież święto w Belgii, a nie w Luksemburgu. Wielkie plakaty krzyczą do mnie, że mają to ‘laszówkę’, ale ja wchodzę dosłownie na chwilę, kupić coś do picia, bo w butelce zastał mi łyk, może dwa, wody. Proszę wodę. Dostaję w szkle. Pytam czy mogą mi nalać do mojej butelki – no habla. Sięgam do esperanto i proszę o kolę. W szkle. Ciut podłamany nieogarem po drugiej strony lady pytam raz jeszcze czy nie mają w plastiku zamiast szkła. Glass? Gość coś zakumał i daje mi szklankę. 😊

Płacę, otwieram butelkę, wypijam na miejscu. Ostatnie 3 czy 4 kilometry, nie uschnę.

Kiedy wchodzę do La Roche z góry patrzę na przepiękne miasteczko. Idę w dół, ustalam koniec szlaku, dzwoni Patryk – jest na miejscu, szuka jakiejś knajpki. ‘Gdzie jesteś Krzychu?’ ‘Będę za kilka minut, idę w kierunku tego stawu ze szkieletem łodzi, tam jest meta.’ Wysyłam mu pinezkę i pokonuję ostatnie metry. Mostek, stawik, kilka fotek, pojawia się Patryk więc jeszcze kilka fotek i z uśmiechem zdejmuję plecak. Rzucam graty do auta i idziemy usiąść na chwilę, marzy mi się kawa (tak jakoś wyszło, że dzisiaj jej nie było) i zimne piwo.

Dobra, żeby nie było, że kończę historię jak Sapkowski swoją ostatnią książkę przejdźmy do podsumowania. 😉

Podsumowanie (na razie dnia): 40km w poziomie, 1690 w pionie, czas przejścia 10 godzin 43 minuty.

Koniec

Potem była podróż w aucie, rozkładanie mokrych gratów w salonie, pranie ciuchów i szorowanie butów. Nie zabrakło piwa i kilku zdań opowieści, regenerującego snu i dwóch przyjemnie spędzonych dni w słonecznej Belgii. Tak, tak, skończył się szlak to i skończył się deszcz.

Spacery (mało się nachodziłem) po fortach, knajpki i wieczorne nicnierobienie. A nie zaraz, jedno robiłem na 130% – jadłem. Organizm wie jak o siebie zadbać więc jak już pojawiłem się w miejscu gdzie nie brakowało żarcia jadłem po 2 obiady i 3 kolacje. W zasadzie to jadłem cały czas. 😉

Szlak Escapardenne to bez wątpienia przyjemna trasa na trekking. Największym wyzwaniem nie są kilometry i przewyższenia, ale logistyka w jakże gościnnym Luksemburgu.

Woda: Noszenie na plecach hektolitrów wody jest bez sensu, a uzupełnianie jej jest jakimś tam wyzwaniem – 2 razy tankowałem wodę nie będąc do końca przekonany czy nadaje się  do picia ale chlorowe tabletki do uzdatniania są lekkie i tanie.

Jedzenie: Podobnie jak z wodą chociaż tu problem jest o wiele mniejszy. Jadąc w wybranym terminie sprawdź co i gdzie będzie otwarte ale pamiętaj, że na szlaku nie znajdziesz zbyt wielu sklepów. Z pomocą przyjdą wszelkie paczki – kabanosy, orzechy czy porcje musli są praktycznie nieśmiertelne, podobnie jak np. batony. W ostateczności pamiętaj, że z głodu się jeszcze nikt nie zesr… 😉 no można po prostu jeść mniej. 😉

Noclegi: Jeśli mowa o polach namiotowych to jest ich ograniczona ilość i w sezonie raczej tylko po rezerwacji. Na dziko nie wolno, choć oczywiście jak bardzo chcesz to można, ale miejsc gdzie można się w miarę komfortowo rozbić nie ma zbyt dużo. Najłatwiej iść od punktu do punktu, a ew. nocowanie na polu czy ambonie zostawić sobie na specjalne okazje.

Ogólne wrażenia: Perfekt. Jak już znajdziesz ludzi to z reguły są pomocni (jeden raz zdarzyło mi się usłyszeć ‘nie’ – patrz pytanie o nocleg na terenie hotelu Moulin d’Asselborn). Mili i życzliwi choć niekoniecznie muszą się z Tobą dogadać, chyba, że znasz niemiecki lub francuski.

Dalej była równie gościnna Belgia i tutaj generalnie nie ma problemów z niczym. Kempingi czynne, sklepy otwarte, a jak trafisz na niedzielę czy święto to przyjmą Cię w każdej knajpie. Najwyżej zamiast wody opijesz się piwa i skrócisz dzienny dystans. 😉 Idąc szlakiem Eislek Trail też najlepiej sprawdzić sobie bazę kempingową chyba, że ruszasz jak ja na przypale – jak masz naładowany telefon to wszystko idzie ogarnąć na trasie.

 

Trasa (a w zasadzie trasy): Lee Trail wg przewodnika to 53km, Eislek – 106. Mi (nam) wyszło ponad 60 na krótszej i prawie 120km na dłuższej trasie. Razem 180 sytych kilometrów. Oczywiście, część nadprogramowych kaemów to wszystko, co dołożyliśmy do kempingów czy sklepów, ale warto też wspomnieć, że trasa jest w trakcie przebudowy o czym świadczą nowe oznaczenia zmieniające jej przebieg. Czasem szlak rozjeżdżał mi się z trackiem z AllTrails ale w sumie to naprawdę nie ma większego znaczenia – całość oznakowana jest wyśmienicie i nawet jeśli się zgubisz to bardzo łatwo jest znaleźć właściwą drogę. Bez problemu ruszaj w drogę bez mapy, a dla pewności zawsze możesz skorzystać ze wspomnianej apki.

Czy wrócę na te szlaki?

To zależy. Eislek Trail obiecałem sobie zrobić na biegowo więc na pewno tak. Te 110-115km to będzie naprawdę przyjemne bieganie. Lee Trail? Raczej nie, chyba, że wpadnę na pomysł zrobienia ‘stumilaka’ na całym Escapardenne Trail.

Zdrówko!