‘nie mów, że
raz się żyje
ja chcę żyć każdego dnia
ja chcę poczuć każdą chwilę
w stronę słońca będę gnał’

– Pull the Wire, ‘Życie to western’

Na świecie jest kilka rzeczy, które lubię ponad inne. Góry. Bieganie. Króliki. I wędrowanie z plecakiem.

Zawsze kiedy mam czas, a czasami również wtedy kiedy go nie mam, jadę w góry. Mając do dyspozycji dzień lub trzy dekuję się w jakiejś górskiej chatce i codziennie rano wychodzę wybiegać swoje kilkadziesiąt kilometrów, by na koniec usiąść przy ciepłym posiłku i szklanicy czegoś mocniejszego. Wspominać mijający dzień i rozmyślać nad sensem istnienia. 😉

Po górach chodzę znacznie rzadziej kierując się ogólną zasadą ‘nigdy nie chodź jeśli możesz biegać’. Przyznam jednak, że czasem lubię. Chodzenie nie jest ani gorsze, ani lepsze od biegania – jest po prostu inne. Człowiek ma więcej czasu dla siebie – więcej widzę, częściej zachwycam się tym, co w biegu często umyka oczom. Odpoczywam przy kubku gorącej kawy na połoninie choć przecież nawet się nie zmęczyłem.

Pomysł na połażenie z plecakiem urodził się dłuższą chwilę temu, kiedy razem z kumplem analizowaliśmy możliwości. ‘No po górach to Ty jeszcze nie pobiegasz, ale… Może trekking?’ Możliwości było więcej niż kilka, ale finalnie wygrała opcja luksembursko-belgijska – Escapardenne Trail.

Szlak to w zasadzie 2 szlaki – Lee Trail i Eislek Trail. Pierwszy z nich, krótszy, poprowadzony jest w całości przez Ardeny Luksemburga, drugi to ciągle Ardeny – szlak w połowie prowadzi przez tereny Luksemburga oraz Belgii kończąc się w pięknie usytuowanej miejscowości La Roche-en-Ardenne.

Plan był dość prosty – 2 szlaki, 2 ludzi i 6 dni pieszej wędrówki – ale jak to w bajkach bywa proste są tylko druty, gwoździe i trzonek łopaty. 6-dniowy plan został finalnie zrealizowany, ale wszystko inne, cóż, wszystko inne ulegało ciągłym zmianom.

Jeszcze słowo wyjaśnienia jak zamierzamy zrobić ten szlak (szlaki). Planujemy nocować na polach namiotowych więc cały szpej nosimy na plecach. Namiot, karimatę, śpiwór, ciuchy, trochę jedzenia, zapas wody na jeden dzień i kilka innych, przydatnych gadżetów (światło, butle z gazem, mały palnik, kawiarkę, powerbanki i inne). Ruszając nie mieliśmy jeszcze pojęcia, że trzeba było zabrać ze sobą ciut więcej. 😉

Dzień 1

Do Luksemburga dostaliśmy się pociągiem z Antwerpii. Po czterogodzinnej przejażdżce wylądowaliśmy w miejscowości Ettelbruck gdzie po uzupełnieniu zapasów wody z miejsca (tj. około godziny piętnastej) ruszyliśmy na szlak. W planach pierwszy dzień miał się zakończyć w miejscowości Bourscheid-Moulin. Kolacja, odpoczynek, uzupełnienie zapasów na dalszą drogę.

Pada, w zasadzie bez przerwy. Wychodzimy ze stacji kolejowej z mocnym postanowieniem zrobienia czekających na 18km góra w 5 godzin tak, by na wieczór rozbić namioty i spokojnie zasiąść do kolacji. Na kempingu na bank będzie jakiś sklepik więc i piwo nas nie ominie, a patrząc na prognozy mamy spore szanse na koniec deszczu, wesołą rozmowę i plany na dzień następny. Wiemy, że w drugi dzień chcemy przycisnąć – wstać rano, wyjść niewiele później i nachodzić jakieś dwa razy tyle.

Początek trasy to kilkaset metrów asfaltem, a po przybiciu piątki gen. Pattonowi wchodzimy na nieutwardzony szlak. Dalej to już różnie – pod górę, kawałek płasko i w dół, po to, by finalnie znowu podejść i tak w kółko. W międzyczasie zaczyna mocniej kapać – zakładamy pokrowce na plecaki, zjadamy kawałek czegokolwiek i przed siebie. 

W okolicach czwartego kilometra wchodzimy do małej miejscowości i tutaj po raz pierwszy urzeka nas małomiasteczkowy (żeby nie powiedzieć wiejski) klimat. Cisza, spokój, w powietrzu pachnie krówką i deszczem, nie słychać absolutnie żadnego auta, nie widać ludzi. Idziemy mijając zabudowania i wspominając czasy dzieciństwa kiedy woń gospodarstw i zamieszkujących je zwierząt oznaczał dla nas zapach, a nie smród. Jest przepięknie, pada cudownie, a my idziemy i idziemy, i nawet gadać nam się nie chce.

Gdyby prześledzić mapę bez problemu zauważymy, że szlak prowadzi wzdłuż rzeki Sûre. W okolicach 15-ego kilometra trasy mijamy kolejną mieścinę i przybliżamy się do rzeki po to tylko, by znowu się od niej oddalić. Jeszcze kilka kilometrów i gdzieś na tym etapie Patryk po raz pierwszy zauważa, że chodzenie po górach z plecakiem to nie do końca to samo, co radosne łażenie po nizinach. Wprawdzie ‘ich’ góry (Ardeny – przyp. autora) to ‘dla nas’ ledwie wyższe pagórki, ale mimo wszystko zasada ‘do góry i w dół’ wciąż obowiązuje.

 

Jakoś na 18km widać już, że zostały nam ostatnie metry (a finalnie było ich tysiąc trzysta) i po krótkim odpoczynku schodzimy. Idę przodem, widzę już zakole rzeki i kemping (coś na tam ciemno, cholera), a po zejściu zatrzymuję się i czekam na kumpla. Patryk narzeka na stopy (narzeka też na plecy, ale to akurat doskonale rozumiem) więc z radością pokonuje ostatnie metry po asfalcie i w końcu stajemy przed recepcją kempingu. Dodam, że zamkniętą.

Na drzwiach jest podany numer więc dzwonię i po usłyszeniu przywitania w języku niemieckim (a może to niderlandzki, nie rozróżniam) przechodzimy na angielski, a ja tłumaczę, że dotarliśmy ciut później (jest dobrze po dwudziestej pierwszej) i że się rozbijam. ‘Okej, okej, jutro przyjdź na recepcję to ogarniemy.’

W blasku czołówek rozbijamy 2 namioty i z miejsca pakujemy się do środka. Pada, piwa nie ma więc bez sensu tak siedzieć i moknąć. Gadamy przez chwilę przez ścianę, potem szybka szama złożona głównie z kabanosów i kima.

Podsumowanie: 19,3km w poziomie, 900m w pionie, czas przejścia 6 godzin i 34 minuty (z czego ponad półtorej godziny to radosne machanie nogami na ławkach i zwalonych pniach).

Dzień 2

Wstajemy po siódmej, woda na gaz i dalej przygotowywać kawę. Zwijamy obóz i czekamy na obsługę recepcji – jest przed dziewiątą rano, tam to się żyje – a kiedy w końcu pojawiają się chłopaki płacimy za nocleg i uzupełniamy wodę. Dzisiaj bankowo przyjdzie nam zjeść ciepły posiłek na szlaku więc nie kombinujemy – jajka, kabanosy (nie ma to jak urozmaicona dieta) i ruszamy.

Jeszcze wczoraj wieczorem ustaliliśmy, że mogę zapomnieć o trzaskaniu 40k dziennie – mój teammate ma głęboko w dupie tyle łażenia 😉 – zaplanowaliśmy 20 kilometrów trasy, a skoro wychodzimy wcześniej to i dotrzemy wcześniej. Zjemy jak ludzie, może nawet piwo będzie?

Idziemy w deszczu. W górę i w dół, i w sumie to nic dodać chociaż i odjąć nie za wiele. Kiedy jesteśmy zmęczeni – siadamy, głodni – przegryzamy. Chce nam się pić – yyy, no to zaczyna się robić ciut dziwnie, bo woda idzie jak woda, a po drodze żadnego sklepu. Uwierzycie, że w Luksemburgu nie ma ani jednej Żabki? 😉

Jakoś przed godziną czternastą docieramy do knajpki na trasie (dosłownie, szlak przecina taras) więc siadamy i zamawiamy kawę. W sumie to można byłoby coś zjeść, ale chwilę wcześniej poszły w ruch kabanosy więc postanawiamy po prostu iść, a na miejscu zjeść ciepłą michę. Mała czarna i spadamy.

 

Jakoś w okolicach 18 kilometra szuramy w ulewnym deszczu wzdłuż drogi. Mijamy tabliczkę – ‘camping, reservation only’ – a ja po raz drugi pytam Patryka czy na pewno idziemy dalej. ‘Tak, do Hoscheid.’

– Jesteś pewien? – dociekam.

– Tak, do Hoscheid – zaciął się czy jak – tam można rozbić się na obszarze należącym do hotelu.

– Sprawdzić? – moja wiara w ludzi jest legendarna.

– Nie. Idziemy do Hoscheid. Sprawdzałem.

No to poszliśmy. Jak się wkrótce okaże było sprawdzić po młodszym koledze. 😉

Fajny odcinek nam się trafił. W górę lasem, potem dalej na eksponowanym terenie. Jestem szybszy więc idę na zwiad i docieram do kawałka nieogrodzonego pola na którym siadam i przeglądam mapę, a kiedy pojawia się towarzysz mówię mu, że w sumie to mamy nieco ponad kilometr i jesteśmy na miejscu. Ten tylko patrzy na mnie spode łba, zrzuca plecak i pada jak kłoda na ziemię. No nic to, poczekam aż mu wróci humor. 😊

W końcu dźwigamy się z ziemi i ruszamy w kierunku miasteczka. Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że Luksemburg to wymarła ziemia więc idziemy pustą ulicą i wypatrujemy hotelu. Jest! Czekaj, co to za fikuśna tabliczka? A, nieczynne. Co za psikus. A tak na marginesie, czaicie? Hotel. Nieczynny.

Wyrywam do przodu i idąc szukam czegokolwiek – jakiegoś znaku na kemping, człowieka z kawałkiem ogródka – szukam też w telefonie, ale wszystko na nic. W Hoscheid spać nie będziemy. Wracam.

– Wszystko pozamykane – staram się jak mogę nie wypalić ‘a nie mówiłem?’ – wracamy na pola.

– Nigdzie nie idę – słyszę ciche klik, z całą pewnością odpala się tryb marudy – nigdzie się nie ruszam.

‘Nosz murwa kadź’ – ale to w myślach – wracamy i koniec. Na to pole gdzie siedzieliśmy, tam było nieogrodzone, wprawdzie ściernisko, ale to jedyne miejsce, które wyglądało chociaż podobnie do płaskiego terenu. Rozbijemy się na dziko, a rano zwiniemy obóz, nikt się nie przyczepi.

Zdanie wyjaśnienia – rozbijanie się na dziko na terenie Luksemburga i Belgii jest niedozwolone i kosztuje więcej niż apartament w dobrym hotelu. Ale gdzieś spać trzeba, a poza tym ewentualne koszty są umowne, bo umówmy się, ale nie mam zamiaru dać się przyłapać. Namioty mamy w kolorze kamuflażu, będzie dobrze.

– Ja zostaję – Patryk nie daje za wygraną – będę spał na przystanku.

Buahaha, było mu nie opowiadać o tym, że na szlaku czasem takie rzeczy przechodzą. W Polsce. Jak jest ciut cieplej. W końcu zawijamy się z powrotem, a kiedy pojawia się człowiek upewniam się, że słońce jest jeszcze nad widnokręgiem. Jest. Dobra. To nie wampir.

Żarty żartami, ale zaraz, to pierwszy ruszający się człowiek którego widzę od rana. Może to zombie? Nigdy nie wiesz więc kiedy Patryk zabiera ode mnie pustą butelkę wody nie oponuję tylko odprowadzam go wzrokiem, czujny jak ważka, napięty jak struna. Wraca z dwoma butelkami świeżej kranówy, a ja rzucam jeszcze wzrokiem na jego szyję (uff, nie ma ukąszeń) i idziemy z powrotem na pola.

Słońce zaczyna zachodzić, a my znajdujemy kawałek względnie płaskiego podłoża i rozbijamy namioty. W deszczu, a jakże. Kiedy wchodzę do środka wiem na pewno, że noc będzie z tych niezbyt udanych – jak siedzę to siedzę, ale jak się kładę to zjeżdżam. 😊

Grzejemy wodę i wyciągamy liofilizaty. Może i piwa znowu nie będzie, ale przydałoby się zjeść coś ciepłego nawet jeśli nie będzie to za bardzo keto czy paleo. I powiem Wam, że siedząc mokry w namiocie i siorbiąc gorące bolognese czuje się naprawdę dobrze. Bardzo – kurka – dobrze.

Podsumowanie: 24,4km w poziomie, 1080m w pionie, czas przejścia 10 godzin z czego niecało 7 godzin to realne przebieranie nogami.

Dzień 3

Wstałem o północy. Potem jakoś w okolicy 2, 4 i fajnie przed szóstą otworzyłem tropik i wylazłem na drobny deszcz. Wstawał dzień więc i ja wstałem – ciekawy czy Dzień też był z rana tak powykręcany jak ja po nocce w namiocie z podłogą prostą niczym wyjaśnienia tezy kwantów Plancka. Zasypiałem i budziłem się co godzinę-dwie, poprawiałem pozycję i starałem się spać dalej. Dlaczego tego nie olałem i nie zsunąłem się na bok namiotu? A widziałaś/ widziałeś kiedy minimalistyczy, jednoosobowy namiot z krótkimi śledziami? No właśnie. Ja widziałem i powiem Wam, że prawdopodobnie można się zsunąć daleko dalej niż na ścianę namiotu, jakieś kilkadziesiąt metrów dalej, na koniec pola. 😊

Zwijamy obóz pakując mokry szpej do plecaka i idziemy na ścieżkę. Tam rozkładamy kuchenkę i mimo delikatnych protestów ze strony Patryka grzejemy wodę na kawę. Co jak co, ale bez kawy to ja się nie ruszam!

Szybko pojawiamy się w miasteczku i z niejakim zaskoczeniem patrzymy na ludzi. Ktoś rozładowuje naczepę, ktoś idzie z pieskiem, obudzili się z letargu! Skoro jest tak wspaniale to idziemy jeszcze kilkaset metrów w głąb zabudowań, tam, gdzie powinna być knajpka. I jest. Jest!

Wchodzimy, witamy się i zamawiamy kawę. Pani przynosi nam również po kawałku ciasta, a my domawiamy jajka na chamskich tostach. Wprawdzie jadłem z rana kabanosy 😉, ale Luksemburg uczy, żeby jeść wszędzie, gdzie to możliwe – bo nigdy nie wiesz kiedy nadarzy się kolejna taka okazja.

Jemy, pijemy i patrzymy w mapę. Dzisiaj zamykamy Lee Trail 18km trekkingiem, a Patryk siedzi dziwnie cicho w temacie planów na dni kolejne. Poprzedniego dnia kminiliśmy, co z tym wszystkim zrobić, bo w takim tempie niemożliwością jest wyrobić się do czwartku z całym Escapardenne. Do piątku nie i do soboty też nie. A w niedzielę rano mam samolot do Polski więc? Idziemy ile się da, a potem szukamy stacji kolejowej i wracamy do Antwerpii? Ale kiedy? Już w czwartek czy może dopiero w sobotę?

Przekładamy myślenie na później, płacimy, a ja idę do Pani po wodę. Butelkowana tylko w szkle, ale jest kranik z wodą pitną więc uzupełniam wszystkie jednorazowe butelki i w drogę. Do Kautenbach! A tam duży kemping, knajpa, ciepła micha i piwo! Patryk sprawdził i wie, że jest otwarte. 😊

Wychodzimy i idziemy. Przestaje padać, co wydaje się miłą odmianą; jest trochę wietrznie, ale i tak super. Super-ekstra-znakomicie! Dochodzimy do jakiejś kapliczki, klikamy zdjęcia i nagle, jakby dotknięty ręką opatrzności, mój kumpel zaczyna gadać.

– Dzisiaj kończę Krzychu. Plecy mi odpadają, dupa boli, nogi bolą, stopy nie działają. I odzywa się biegowa kontuzja, ledwo idę.

O psia kostka, więc jednak. Przeczuwałem to, zastanawiałem się nawet, co zrobię dalej. Pójdę? Wrócę z nim?

– Wracaj ze mną. Poszwędamy się po Belgii, odwiedzimy kilka knajpek, odpoczniemy – uśmiechnął się szelmowsko – ale jak postanowisz pójść dalej to zrozumiem. I przyjadę po Ciebie do La Roche.

Odpoczniemy? Ale po czym?

– Jeszcze pomyślę, a tymczasem dawaj, zasuwamy.

Nie zrozumcie mnie źle, ale trochę się w życiu nabiegałem po górach. Pary w nogach mam pod korek, przyzwyczaiłem się do wysiłku, do braku wygód, do jedzenia raz dziennie i takie tam. Jedyne, co mnie boli to plecy – zazwyczaj ruszam w góry na lekko i nie przywykłem do tachania ze sobą 15 czy 20 kilogramowych tobołków. Ale bądźmy szczerzy – to tylko ból. 😊

Mam wrażenie, że po tym jak Patryk wyrzucił z siebie, że ma dość humor ciut mu się polepszył. Jest zły na siebie, ale w taki sportowy sposób. Zły, że nie da rady.

– Wiesz, co teraz będzie? – rzucam filozoficznie – bo pytanie jest tylko jedno: Czy po tej wyprawie będziesz miał dość czy jeszcze w pociągu zaczniesz planować kolejną trasę.

– Ja tu jeszcze wrócę – rzuca ze śmiechem. Patrzę mu w oczy i wiem, że wróci. Spodobało mu się.

Idziemy kolejne kilometry choć tempo spada jeszcze bardziej. Dramatycznie bardzo. Wyrywam do przodu żeby zobaczyć, co jest na końcu pól i znajduję drogę. Tu czekam na kumpla i oglądam mapę, a kiedy dochodzi stoję tylko i czekam.

– Nie dam rady pójść dalej. Noga całkiem mi się zwaliła – mówi pokazując końcem kija na kolano.

No to mamy kłopot. To jakiś 10 kilometr więc do Kautenbach jeszcze 7. No okej, jesteśmy na asfalcie, tak? Tędy leci droga którą można dojechać do miasteczka, tak? Czyli w grę wchodzi opcja ‘na stopa’. Zrzucamy plecaki i siadamy na poboczu. 10 minut. 15. Żadnego auta. Luksemburg, pamiętacie? Limit żywych ludzi na ulicach wyczerpaliśmy rano.

 

Zastanawiam się przez chwilę. Jest pomysł.

– Słuchaj, jest plan. Ja ruszam do Kautenbach. To 7km, pójdę swoim tempem i będę tam za niecałe 2 godziny (biegiem z 50 minut, ale plecak 😊 za ciężki). Ty w tym czasie łapiesz stopa. Jak złapiesz to jedziesz, jak nie to ja w miasteczku zorganizuje jakieś auto i przyjadę po Ciebie. Pasuje?

Pasuje, a jakże. Wspominałem, że Patryk to ogarnięty gość?

Dobra, nie ma co siedzieć, bo może się okazać, że poczekam z nim na stopa i finalnie po godzinie czy dwóch czekania dalej będziemy w dupie tylko później. Zarzucam plecak i zaczynam zasuwać.

Bardzo szybko okazuje się, że decyzja była słuszna, przynajmniej ta o niekontynuowaniu trasy we dwóch. Teren okazuje się dość wymagający przynajmniej na tyle, że warto mieć dwie nogi, by komfortowo iść dalej szlakiem. Napieram po swojemu odpływając myślami do krainy nigdy-nigdy. Czyli nie myślę, cała naprzód dla serca, mózg na off. Idę. Patrzę. Chłonę. Cieszę się każdym krokiem, każdym oddechem, każdą chwilą.

W międzyczasie dzwoni Patryk, że złapał stopa i podjechał kilka kilometrów, do skrzyżowania. Tam wysiadł (koleś udawał się akurat w inną stronę) i człapie powoli w kierunku Kautenbach. Mi zostało dosłownie kilkadziesiąt minut szlaku więc jest bardzo spoko – plan działa. Idę dalej, a kiedy w dolinie widzę miasteczko wysyłam fotę pocieszenia do kumpla.

– Słuchaj Krzychu, jest mięciutko. Właśnie podjeżdżam pod kemping.

No i gitara. Schodzę w kierunku zabudowań, zerkam na mapę jak dojść na kemping i w myślach zamawiam kolację i piwo. Wspominałem już, że Patryk sprawdził i jest otwarte? 😉

Po zejściu mijam szlaban prowadzący na pole do którego przytwierdzona jest wielka tabliczka ‘wczoraj i dziś nieczynne’. Zaśmiewam się w duchu i idę dalej, a po kilkunastu minutach spotykam Patryka siedzącego przed recepcją.

– Gdzieś chyba wyszli, czekamy.

– Może poszli do lasu – rzucam ze śmiechem – nie widziałeś tabliczki, że nieczynne?

Nie widział. Ma to sens, bo ten szlaban minął jeszcze autem. W międzyczasie przychodzi kolejna turystka z Holandii i też postanawia zaczekać. ‘Nieczynne’ mówię i zaczynam zbierać plecak. Idziemy się rozbić?

Patryk rozmawia chwilę z koleżanką, a ja szukam dziury w bucie. Angielski jej nie leży, woli niderlandzki, a tutaj to ja się nie popiszę więc siedzę tylko, popijam wodę i kombinuję, że dzisiaj będzie kolejny dzień na batoniku, kawałku kiełbasy i jajku na twardo. A nie, mam jeszcze jeden liofilizat!

Zbieramy się i idziemy na pole, tam znajdujemy ustronne miejsce i zaczynamy rozbijać namioty – uwaga – bez deszczu. Co za święto! Okazuje się, że pod daszkiem jest maszyna z jakąś wodą, batonami i cienkim, belgijskim, piwem, ale maszyna działa tylko na monety, a te, jak na złość, wydaliśmy na pierwszym kempingu. Biorę papierek i pytam kilku osób na polu czy mają rozmienić – nie mają – dobra, w nosie, przejdę się do miasteczka. Sam, bo z pola to dobrze ponad kilometr.

Po ciepłym prysznicu i kawie zbieram się i idę do miasteczka gdzie znajduję 2 hotele – zamknięte, punkt informacyjny – zamknięty i drugą maszynę z napojami. Na monety. 😉 W drodze powrotnej spotykam 3 lokalesów i pytam kiedy Luksemburg nawiedziła ta straszna epidemia, a Ci ze śmiechem odpowiadają, że na kempingu mam czynną knajpę. ‘Zamknięte’ mówię, a jeden z nich myśli chwilę i odpowiada mi, że no tak, dzisiaj poniedziałek. Wszystko jasne.

Wracam i kombinuję jak oni organizują życie gości hotelowych? Oczyma wyobraźni widzę jak w sobotę popołudniu po hotelowych korytarzach przechadza się ziomek z wielkim dzwonkiem (oglądaliście serial ‘From’?) i krzyczy:

‘Już soboota, zapraszamy wypier… wyjeżdżać! 😊 Do zobaczenia we wtorek!’

Siadamy przed namiotami, suszymy szpej, grzejemy wodę na michę. Mówię Patrykowi, że idę dalej ten tylko ze zrozumieniem kiwa głową i pyta o plan. ‘Taki jak od początku, w czwartek kończę szlak.’ Mam 3 dni i jakieś 120 kilometrów, czyli na luźno, a biorąc pod uwagę, że wracam w czwartek wieczorem zostaje nam piątek i sobota na ten obiecany odpoczynek i knajpki. Idealnie!

Zjadamy ostatnią porcję żarcia z torebki i przepakowujemy plecaki. Do Patryka idzie kilka moich gratów (zapas gazu, para spodni, jakaś bluza), a do mnie resztki jedzenia. Rozkładam wszystko, co mam na trawie i wychodzi mi, że mam 2 jajka na twardo, 2 małe paczki kabanosów, 2 batoniki, porcję musli i paczuszkę belgijskiego salami. Żarcia na tydzień z okładem! 😊

Idziemy spać wieczorem z zamiarem wstania, wypicia ostatniego kubka kawy (też się skończyła, a przez te 3 dni nie trafiliśmy na żaden czynny sklepik) i opuszczenia kempingu. Jeden z nas wraca na szlak, drugi do domu.

Podsumowanie: 18,7km w poziomie, 770m w pionie, czas przejścia 6 godzin i 38 minut.

Koniec części pierwszej. Jak tylko znajdę chwilę to dopiszę kolejne 3 dni trekkingu przez Luksemburg i Belgię – przede mną wciąż prawie 120 kilometrów trasy i radosne, całodzienne, cioranie się po szlaku.

Czy przejdę w założonym czasie?

Czy zjem cokolwiek więcej niż to, co mam w plecaku?

I na koniec: Czy znajdę w końcu piwo? 😉